Lubi tematy nietypowe a bohaterowie jego książek nie są mainstreamowi. Jest autorem dwóch Sportowych Książek Roku – biografii Adama Bieleckiego i Tomasza Mackiewicza. Teraz, gdy właśnie odbiera nagrodę za „Czapkinsa”, mieliśmy okazję porozmawiać o jego twórczości.
– Krzysztof Baranowski, Sportowa Książka Roku: – Dzieli nas blisko 10.000 kilometrów, bo jesteś aktualnie w Kolumbii. Czy tam też na oceanie nie ma ciszy? Wiesz, że zmierzam do Twojej pierwszej książki, biografii Olka Doby.
– Dominik Szczepański: Wszystko zaczęło się od e-maila wysłanego do redakcji od Piotra Chmielińskiego – człowieka, który jako pierwszy na świecie, w 1985 roku spłynął Amazonkę. Wyprawa była większa, ale tylko on i piszący m.in. dla National Geographic Joe Kane pokonali ją całą (z tej wyprawy powstała książka autorstwa amerykańskiego dziennikarza, „Z nurtem Amazonki. Pionierska wyprawa Piotra Chmielińskiego”, Wydawnictwo Bezdroża, 2012 – przyp. red.). Wracając do Chmielińskiego – pomagał nagłośnić drugą transatlantycką wyprawę Doby.
– Postanowił Was zainteresować tematem.
– „67-letni mężczyzna przepłynie kajakiem Ocean Atlantycki”. Dostałem tego maila od któregoś z redaktorów, bo pracowałem wtedy jako wydawca w Sport.pl i dziennikarz newsowy, a także zajmowałem się serwisem o sportach ekstremalnych – off.sport.pl. Na ogół robiłem to po godzinach, hobbystycznie, bo raczej były to tematy, których innych nie interesowały. Wciągnęła mnie ta historia, zacząłem ją relacjonować. Byłem jednym z pierwszych dziennikarzy, którzy robili to na bieżąco, raz czy dwa połączyłem się z Dobą podczas tej wyprawy. Kiedy dopłynął, uznaliśmy, że fajnie byłoby napisać tę książkę.
– Spontaniczna decyzja.
– Miałem 25 lat, nie pracowałem wtedy jeszcze w „Gazecie Wyborczej”, próbowałem pisać, ale nieporadnie. To był dla mnie pierwszy, ogromny test.
– Dlaczego Cię o niego zapytałem? Bo teraz, po tych kilku książkach wiemy, że wybierasz do swoich opowieści bohaterów szukających w życiu motywacji i oczekujących od życia „czegoś więcej”. My rozmawiamy teraz w okolicznościach śmierci kogoś, kto doskonale pasował do tego opisu – Koby`ego Bryanta.
– Tak, wczoraj jeszcze oglądaliśmy mecz NBA, gdzie LeBron prześcignął Bryanta i został trzecim najlepszym strzelcem w historii ligi.
– Życie to zbiór przypadków. Pamiętam jak w zeszłym roku widzieliśmy się w Lądku-Zdroju i zapytaliśmy Cię, jak zaczęła się Twoja przygoda z górami. Wbrew pozorom, bowiem to środowisko uważa się za dość hermetyczne, dostałeś się do niego właśnie przez przypadek.
– To był podobny przypadek, jak ten mail o Olku Dobie. Wojtek Fusek, wtedy szef sportu „Gazety Wyborczej” i Kasia Trębacka, miłośniczka gór, która pracowała u nas w sporcie, wymyślili, że będą robić serwis o sportach ekstremalnych, którym ostatecznie nie miał się kto zajmować. Ja wtedy studiowałem etnologię, gdzie zakumplowałem się z Markiem, który chodził zimą po Tatrach, lubił się wspinać. Pojechaliśmy razem na obóz turystyki wysokogórskiej w Betlejemce, gdzie jednym z moich instruktorów został Boguś Kowalski, obecnie stały bywalec górskich festiwali. Jak wróciłem z tego wyjazdu to akurat startował offsport.pl. Powiedziałem, że w sumie mogę go tworzyć.
– Kolejna spontaniczna decyzja.
– Równie wielki przypadek, jak z Dobą. Jestem wielkim fanem przypadków i zgadzania się na wszystko w takich momentach.
– A turystycznie wcześniej w góry Cię ciągnęło?
– Jestem spod Bieszczad, spod Krosna, więc w zasadzie każde wakacje spędzałem w tej okolicy, łażąc po górach. Ale wspinać nigdy się nie zacząłem na poważnie. Studiowałem na dwóch wydziałach, miałem pracę, sporo podróżowałem, nie pogodziłem tego wszystkiego. Góry nie wciągnęły mnie na tyle, aby zrezygnować z innych rzeczy. Ale może jeszcze kiedyś mnie pociągną?
– Potem przyszedł 2013 roku, w którym miałeś chrzest bojowy jako dziennikarz. Wyprawa na Broad Peak. Jak Doba zostałeś rzucony na głęboką wodę.
– Byłem wtedy w tym temacie kompletnie zielony. Popełniłem dużo dziennikarskich błędów, za które później przepraszałem. Pamiętam, że zrobiłem wywiad z Ryszardem Gajewskim, który nazwałem „Katastrofa moralna w cieniu tragedii””, nie wiedząc wtedy, jakie poglądy ma mój rozmówca, nie umiejąc zbić jego niektórych argumentów, a po jakimś czasie, chyba po roku, spotkałem się z Adamem Bieleckim pierwszy raz w życiu. Gajewski w tym wywiadzie bardzo go skrytykował i pamiętam, że nasza rozmowa zaczęła się od tego, że Adama przeprosiłem. Starałem się, żeby ten wywiad był obiektywny, ale wiedza, którą posiadałem wtedy nie pozwoliła mi uzyskać takiego efektu.
– Duży test dla Twojej osoby.
– Broad Peak był testem bardzo szybkiego dorastania, pisania o górach, o śmierci, ale też momentem przełomowym, bo wcześniej o górach nikt nie chciał czytać. Wszystko, co pisaliśmy, było bardzo niszowe, a wtedy zaczęło się to zmieniać.
– Pisanie o górach zmieniło Twoje życie. Nie lubisz siedzieć za biurkiem. Stąd też rozmawiasz ze mną z Ameryki Południowej. Ale nie masz tej obawy, że ludzie zaszufladkują Cię jako piszącego tylko o górach? Nie chciałbyś spróbować czegoś nowego?
– Właśnie próbuję. Razem z kolegami od dwóch miesięcy podróżujemy po Ameryce Południowej starym samochodem, luźne relacje z tej podróży można przeczytać na naszym blogu jedziemydalej.com. Ale wracając do książek – oczywiście, że chciałbym spróbować czegoś nowego, ale jednocześnie nie czuję się zaszufladkowany, bo nie o góry czy sporty ekstremalne tutaj chodzi. Temat Nangi to temat bardzo ciekawy i uważam, że spotkało mnie bardzo duże wyróżnienie, że mogłem być pod nią dwukrotnie i relacjonować postępy zimowych wypraw. To góra z niesamowitą historią, nie tylko wspinaczkową, leżąca w jednym z najbardziej nieoczywistych krajów, które odwiedziłem. W przypadku współpracy z Adamem jest podobnie, bo to szalenie ciekawy człowiek. To, że jest wspinaczem, a nie kimś innym, traktuję jako dodatek do jego historii.
– To jak będzie z tym szufladkowaniem?
– Chcę przez to powiedzieć, że wcale tak nie musiało być. Wszystkie te historie – Olka Doby, Czapkinsa, Adama – to historie mniej lub bardziej outsiderskie. Więc jeśli miałbym powiedzieć, co mnie interesuje w pisaniu, to właśnie opisywanie historii ludzi żyjących niestandardowo. Czy chodzą oni po górach, czy pływają kajakami – jest dla mnie drugorzędne. Uważam, że robienie niestandardowych rzeczy w dzisiejszym świecie, który daje nam – w Europie Zachodniej – proste i wygodne rozwiązania, jest próbą charakteru i przejawem dążenia do wolności.
– Zmierzamy nieuchronnie do Tomka.
– Kiedy poznałem Mackiewicza, wiedziałem, że jego historia jest książkowa, ale szybko też zrozumiałem że nigdy razem jej nie napiszemy. Był trudnym człowiekiem i chciał to zrobić samodzielnie.
– Kiedyś powiedziałeś, że zanim zacząłeś pisać książkę o Mackiewiczu, przymierzałeś się do wyjazdu do Norwegii by filetować dorsze. Spora rozbieżność zawodowa.
– Tak, pracując w polskiej gazecie, mając trzydzieści lat, nie da się zarobić na roczną podróż do Ameryki Południowej. Moi koledzy zdążyli wyjechać do Skandynawii, gdzie zatrudnili się w stoczni, a ja pod koniec grudnia złożyłem wymówienie w „Gazecie Wyborczej” i miałem do nich dołączyć. Ale w styczniu stało się to, co się stało. To był ciężki czas dla mnie.
– Dlaczego?
– Po tym, co wydarzyło się na Nanga Parbat książki górskie zaczęły się dobrze sprzedawać. Więc po paru tygodniach wiedziałem już, że do tej Norwegii nie muszę jechać. Ale sposób, w jaki zarobiłem na wyjazd do Ameryki Południowej, sprawił, że głęboko zastanawiałem się nad tym, czy jest to moralne i etyczne. Z drugiej strony nie miałem na to żadnego wpływu. Jedyne, co mogłem wtedy zrobić, to spróbować napisać tę książkę o Tomku. Zracjonalizowałem to sobie następująco: znaliśmy się pięć-sześć lat, po szybkim researchu wyszło mi, że mam prawdopodobnie połowę wywiadów, jaką ktokolwiek kiedykolwiek z nim przeprowadził. A przeważyło to, że odezwała się do mnie Ania, jego żona.
– To była trudna rozmowa?
– Chciała potwierdzić, czy wiem coś o książce Agory o Tomku. Bez niej ta książka byłaby niekompletna. Górską historię Mackiewicza można było opisać, ale perspektywa opowieści z ust najbliższej mu osoby… Do tego w życiu bym nie dotarł. To był outsider, totalny. A wydawało się, że ma setki znajomych, na spotkaniach nie dało się do niego dopchać. Ale te znajomości były bardzo powierzchowne. Tomek wkurzał ludzi, ludzie wkurzali Tomka, więc te znajomości były krótkotrwałe. Pojawiali się na jego drodze i równie szybko znikali, a on szedł dalej sam.
– Był jak małe dziecko, które dopytuje o wszystko a nam, dorosłym nie chce się tłumaczyć kolejnych rzeczy. Nie lubimy ludzi, którzy za dużo drążą, bo w końcu nas irytują, doprowadzają do momentu, w którym nie wiemy, co powiedzieć. A takie sytuacje nas niepokoją.
– Dokładnie. Tomek wszystko kwestionował, a ludzie, którzy z nim rozmawiali musieli się gimnastykować, żeby znaleźć kolejne argumenty. Na dłuższą metę jest to męczące.
– Zwłaszcza jak zafiksujemy się na jakiś pogląd i nie chcemy zmieniać swojego zdania.
– I dla niego było to też wyczerpujące, bo to, co robił z innymi, robił również ze sobą . Kwestionował swoje decyzje i wybory. Prościej jest żyć, kiedy tego się nie robi.
– Lepiej płynąć z nurtem.
– I – w mojej opinii – właśnie przez to był człowiekiem głęboko cierpiącym.
– Bałeś się napisać tę historię, bałeś się zadzwonić do jego żony.
– To były najtrudniejsze rozmowy, przynajmniej na początku naszej znajomości. Długo badaliśmy, na ile możemy sobie pozwolić w szczerości. Ale równie ciężko było rozmawiać z Joanną, pierwszą żoną Tomka i jego ojcem. Również z tego względu, że ich relacje, ojca z synem, nie były najlepsze. Postaw się w pozycji wszystkich tych osób. Na ile można sobie pozwolić w takiej rozmowie. Jeśli jesteś dziennikarzem, jak szybko możesz sobie pozwolić na pewne pytania, kilka miesięcy po śmierci Tomka. Może najpierw tacy ludzie powinni porozmawiać z psychologami, a nie ze mną? Kiedy można wydać książkę po czyjejś śmierci? Co jest tu punktem odniesienia? Wciąż nie wiem.
– Marginalizowanie dokonań Tomka w środowisku górskim wynikało z tego, jakim był człowiekiem?
– Na pewno, ale przede wszystkim dlatego, że był spoza tego środowiska. Choć to banalna i trywialna odpowiedź. Był nieznanym, samodzielnym wspinaczem, który próbował robić to, co robią najlepsi polscy alpiniści. Z ich perspektywy pierwsze osiągnięcia Tomka mogły być śmieszne, dla niektórych może nawet żałosne. Ale gdy Tomek przekroczył 7 tysięcy metrów w zimie, myślę, że środowisko nie odrzuciłoby go tak mocno, gdyby on sam go aż tak nie kwestionował. Bo Tomek był człowiekiem… (tutaj mój rozmówca głęboko się zamyślił – przyp. red.). Nie był człowiekiem, który szedł za tłumem. A każde środowisko to swego rodzaju tłum. Miał gawiedziowstręt.
– Ciekawe określenie.
– Grabaż (Krzysztof Grabowski – przyp. red.) użył kiedyś takiego określenia w piosence. Tomek irytował się tłumami – w górach, ale też tutaj. Ludźmi bezmyślnie podążającymi za ideami. Nie wierzył, że wszyscy ludzie się ze sobą zgadzają. Wracając do odpowiedzi na poprzednie pytanie, był naturszczykiem i społeczność górska nie mogła legitymizować jego działalności, bo musiałaby powiedzieć:: „jedźcie w najwyższe góry świata i uczcie się w nich wspinać”. Późniejszy konflikt Tomka z tym środowiskiem wynikał z tego, że gdy już się nauczył wspinać, osiągał czasem wyniki lepsze od tych wszystkich ludzi, którzy jeździli tam z ramienia Polskiego Związku Alpinizmu, to że nic się nie zmieniło. Związek go nie przygarnął, nikt nie chciał mu pomóc. Myślę, że Tomek poczuł się tym urażony.
– Zgadzasz się z Krzysztofem Wielickim, że to nie góry zabiją ludzi, tylko ludzie popełniają błędy? To jak z jazdą samochodem i wypadkami. Kilka mniejszych błędów na Nandze, które się skumulowały, doprowadziły ostatecznie do tragedii.
– Tak, myślę, że popełnili błędy jako zespół. Nie mówię o ryzykownym stylu, który wybrali, bo każdy ma prawo chodzić po górach na własnych zasadach, doskonale wiedzieli co robią, próbowali tego przecież w poprzednich latach, ale Czapkins miał objawy zatrucia pokarmowego i mimo to razem z Eli zdecydowali się atakować szczyt. Była to ich wspólna decyzja, nigdy nie dowiemy się, czy miała istotny wpływ na to, co się stało. W drodze na szczyt Tomek nie założył maski, nie wyciągnął okularów. Kolejne błędy, których wcześniej unikał. Ze słowami Krzysztofa Wielickiego nie sposób się nie zgodzić, ale trzeba też dodać, że zawsze dochodzi do tego czynnik losowy. Nawet najlepszemu wspinaczowi może spaść na głowę kamień.
– Zmieniłbyś coś w swoich książkach patrząc na nie z perspektywy czasu?
– Pewnie. Im starszy jestem, tym bardziej jestem zadowolony z poszczególnych słów, akapitów, czy rozdziałów, ale mimo wszystko przy Czapkinsie pracowałem pod pewną presją czasu. Miałem niecały rok, przez ten cały czas nie opuszczały mnie wątpliwości, czy mogę pisać tę książkę, czy umiem napisać ją tak dobrze, żeby opowiedzieć tę wyjątkową historię. I już teraz czuję, że trudno będzie mi znaleźć coś równie ważnego do napisania. Z drugiej stronie, nie wiem, czy wytrzymałbym psychicznie kolejny rok z tą opowieścią. Ale nawet jeśli chciałbym coś poprawić, obraz Tomka przedstawiony w tej książce nie zmieniłby się.