Jedną z ostatnich lektur sportowych, jakie przyszło mi przeczytać była nowa książka sygnowana nazwiskiem Janusza Wójcika. „Jak goliłem frajerów” wywołało niemałą burzę w mediach społecznościowych, nie tylko ze względu na treść, ale i formę przekazu wybraną przez głównego bohatera opowieści.
Już przy pierwszej książce – „Jedziemy z frajerami” – zewsząd słychać było zarzuty sugerujące chorobę umysłową Wójcika, który z każdą kolejną stroną plótł coraz większe głupoty. Trzeba przyznać, że do obu „Wojtów” trzeba się mentalnie przygotować. Pod żadnym pozorem nie należy traktować ich jako autobiografii. To bardziej przechwałki człowieka, który poddaje się próbie wymyślenia najbardziej absurdalnej plotki. Dlaczego plotki? Bo w każdej jest ziarnko prawdy. A u „Wójta” zwykle jest tak, że na 3 strony opowieści coś się zgadza. Choćby miejsce lub czas akcji.
Mam pewnego znajomego, który jest podobny do Wójcika. Też opowiada, że w czasach PRL pilotował samolot albo pobił milicjantów, którzy chcieli go wylegitymować. Ot, taki niegroźny bajkopisarz. Na początku jego historii słuchałem z zażenowaniem, bo uważałem, że próbuje ze mnie zrobić głupka. Ale każdą kolejną przyjmuję już z uśmiechem na ustach – z podziwem dla jego kreatywności i za to, że sam w to wierzy.
Język? Nie ma co ukrywać, że „Wójta” dzieciom lepiej nie pokazywać. Jest tu dużo kurew, są też inne – czasem rynsztokowe – określenia. Ale któż spodziewał się innej narracji? Autorzy postawili na wywołanie sensacji i – wbrew panującej opinii – publikacja znajdzie potencjalnych nabywców.
Najlepiej siadając do czytania… nie wyobrażać sobie niczego. Przeczytać, zapomnieć i zbytnio się nie emocjonować.