Anfield w sidłach miłości

Klopp. Mój romans z Liverpoolem

Anfield w sidłach miłości

Krzysiek Baranowski

Romans i towarzyszące mu emocje często są sinusoidą. Początkowa euforia łatwo może przekształcić się w zazdrość i odrzucenie. Jürgena Kloppa dzisiejsi fani Liverpoolu FC będą jednak zawsze wspominać z rozrzewnieniem. Ta książka to wyraz uznania dla niemieckiego trenera, który pozwolił Anfield się pokochać.

„Mój romans z Liverpoolem”, czyli najnowsza książka, w której głównym bohaterem jest Klopp, to publikacja nietypowa. Nie jest biografią w żadnym ze znaczeń tego słowa. To bardziej budowa witraża dla szkoleniowca, który odmienił współczesny LFC. Specjalnie używam takiego określenia, bo Anthony Quinn, autor tej pozycji, często uderza w biblijne tony, tworząc charyzmatycznego trenera niemalże z żebra Billa Shankly`ego, którego duch unosi się w każdym niemal rozdziale. Klopp i angielski zespół byli sobie – według niego – przeznaczeni. Jeśli miałbym tę pozycję porównać do innej w swoim gatunku, to chyba najbliżej byłoby jej do „Mojego Bońka” Jacka Sarzały, czyli hołdu autora dla tytułowego bohatera. Tak, to według mnie ten sam kaliber przekazywanych emocji.

Trzeba oddać Quinnowi, że w pierwszej połowie opowieści bardzo zgrabnie zbudował tło liverpoolskiej atmosfery, historii miasta i jego rozwoju. Pisze o tym luźno i lekko zawadiacko. Dopiero po niemal połowie „Mój romans z Liverpoolem” robi się nieco przegadany. Trochę za dużo pojawia się tutaj kwiecistych, ale pustych opisów spraw często błahych, na siłę doczepianych do dzisiejszej sytuacji wokół „The Reds”. Bardzo dobrym fragmentem jest natomiast odniesienie do sterowania angielską drużyną przez Niemca w kraju, który wciąż pamięta II wojnę światową. Quinn ciekawie analizuje negatywne nastawienie Brytyjczyków do Niemców, ciekawie osadzając to we współczesnych czasach, także tych już nieco bardziej odległych, bo z późnej młodości autora.

Co prawda usterki techniczne w książce nie przeważają, ale zdarzają się tutaj „błądy i wielbłądy”. Począwszy na niekonsekwencji (przy imieniu Jürgena mamy niemieckie znaki specjalne, a później w nazwie Borussii Mönchengladbach już nie), przez poprawną językowo, ale rzadko spotykaną w sporcie odmianę niektórych imion i nazwisk, kończąc na błędach w tłumaczeniu, które z Pepa Guardioli zrobiły zawodnika wygrywającego dla reprezentacji Hiszpanii 47 trofeów (pomyłka związana z 47 występami, cupscaps). Nie spotkałem się też w mediach sportowych z określeniem, że ktoś „uzyskał transfer”… Patrząc jednak kompleksowo, tłumacz i redaktor tej pozycji może nie zniszczyli, ale w kilku przypadkach można było pokusić się o zmiany i zastosowanie innych określeń i form.

Chociaż Quinn odnosi się do wybranych spotkań, które kształtowały tożsamość klubu, nie są to opisy nadmiernie rozbudowane. Nie ma tutaj składów i strzelców większości meczów, bo nie taka jest myśl przewodnia głównego wątku tej historii. Autor chce nam sprzedać emocje, jakie towarzyszyły mu w ostatnich latach, sadzając samego siebie na fotelu pełnomocnika odczuć fanów Liverpoolu. Udaje mu się to, jednak przez ten bardziej osobisty charakter grupa docelowa publikacji nieco się zawęża – głównie do kibiców angielskiej ekipy. To oni będą zapewne największymi beneficjentami tego romansu.

Książka została przekazana do recenzji przez wydawcę.