– Jak zrodził się pomysł na napisanie książki „Futbol jest okrutny”? Było to związane z popularnością Pańskiego bloga o takim samym tytule?
Wiosną ubiegłego roku zgłosił się do mnie Łukasz Najder, redaktor wydawnictwa Czarne, i zaproponował napisanie książki o piłce nożnej. Jest dla mnie pewnego rodzaju tajemnicą, jak na mnie trafił, ale zdaje się, że wcale nie dzięki lekturze bloga. Być może wydawnictwo szukało akurat nowych pól penetracji, dostrzegając rodzącą się modę na książki sportowe? Dla mnie była to w każdym razie wielka frajda i zaszczyt, bo wydawnictwo Czarne należy do Moniki Sznajderman i Andrzeja Stasiuka – przyjaciół i autorów „Tygodnika Powszechnego”, w którym pracuję. A z redaktorem Najderem umówiliśmy się, że spróbuję napisać książkę, która byłaby autoportretem kibica-inteligenta, próbą ogarnięcia obsesji człowieka, który musi sobie poradzić z tym, że, przykładowo, siedzi na arcyważnym zebraniu redakcyjnym i myśli tylko o piłce nożnej. A równocześnie chciałby zmierzyć się z komercją, rasizmem, homofobią, seksizmem, czyli tymi wszystkimi rzeczami, które powodują, że jego ukochany sport jest czasem mniej piękny, niż by chciał.
Blog był w tym sensie poligonem doświadczalnym: miejscem, które pozwoliło mi poukładać w głowie różne rzeczy w dialogu z czytelnikami. Tym ostatnim książka bardzo wiele zawdzięcza.
– Jak zatem wygląda praca nad pozycją taką, jak „Futbol jest okrutny”? Zapewne znacznie różni się od pracy chociażby autorów monografii klubowych.
Można powiedzieć, że moja praca była nieskończenie bardziej przyjemna: unikając kurzu archiwów, w chwilach wolnych od innych zajęć, głównie nocami, układałem rzeczy kiedyś napisane i dopisywałem nowe. Przełomem okazały się dwa dni ubiegłorocznych wakacji, kiedy wyjechaliśmy z rodziną nad morze: w pewnym momencie teściowie i żona zechcieli zająć się dziećmi, a ja miałem czas, żeby rzeczy, które przez lata nagromadziły mi się w głowie, zacząć wreszcie uwalniać.
Nie da się więc stworzyć takiego obrazu, że oto pan pisarz mości się w swoim gabinecie, przy biurku zaścielonym zielonym suknem, sięga po wieczne pióro i zaczyna starannym charakterem pisma wypełniać ryzy białego papieru. Siedziałem w kucki na podłodze wynajętego domku i oślepiany przez słońce usiłowałem doczytać się słów na ekranie laptopa.
– Miał Pan w głowie jakiś ogólny zarys książki przed rozpoczęciem nad nią prac? Wiedział Pan wcześniej, o jakich tematach chce napisać?
Chciałem obronić tytułową tezę o okrucieństwie futbolu. Postanowiłem więc opowiedzieć o sobie samym w kontekście kibicowania, z przekonaniem, że nie tylko o sobie opowiadam. Futbol przecież dotyka każdego z nas: z jednej strony swoją nieprzewidywalnością, a z drugiej doświadczeniem, że to wszystko jest dane na bardzo krótko – jakaś wspaniała, wygrywająca wszystko drużyna nagle zaczyna doświadczać klęsk, pada jak Barcelona z rąk Bayernu w poprzedniej edycji Ligi Mistrzów. Próbowałem pokazać, że w doświadczenie kibicowania wpisana jest klęska, jakże często ponoszona w ostatniej minucie doliczonego czasu gry.
Chciałem też uczciwie zmierzyć się ze wszystkim, co we współczesnej piłce mi przeszkadza, a na końcu przełamać tę litanię żali i powiedzieć, za co mimo wszystko futbol kocham. Wyszedł tego poemat dygresyjny, podzielony na trzy grube części. Na szczęście redaktor Najder pokazał mi, jak dzielić je na rozdziały (śmiech).
– Pomysł podzielenia książki na „Rozgrzewkę”, „Pierwszą połowę”, „Drugą połowę”, „Dogrywkę” i „Zamiast rzutów karnych” ma jakieś głębsze znaczenie?
Nie. Kiedy zamiast wstępu napisałem „rozgrzewka”, nazwy kolejnych części zrodziły się już naturalnie.
– Czytając recenzje Pańskiej książki, właściwie w każdej można znaleźć porównanie do pozycji Nicka Hornby’ego „Futbolowa gorączka”. Dzieło brytyjskiego autora stanowiło dla Pana pierwowzór, starał się Pan na nim wzorować?
Wręcz przeciwnie: starałem się uciec od Hornby’ego. Kiedy przeczytałem po raz pierwszy „Futbolową gorączkę”, miałem wrażenie, że ktoś opisał mój świat i moją obsesję. Poczułem, że nie jestem sam, że są inni kibice-inteligenci, którzy tak samo metaforyzują rzeczywistość, władającą ich życiem. To życie niby składa się z innych czynności – pracy w poważnej gazecie czy pisania książek – a i tak wszystko kojarzy się nam z futbolem.
Miałem Hornby’ego oczywiście w tyle głowy przy pisaniu, parę razy przywołałem go wprost, starałem się jednak raczej od jego wpływu uciec. A już po wydaniu książki od niejednego czytelnika usłyszałem niemal dokładnie to zdanie, które przed chwilą wygłosiłem: że opisałem komuś jego świat – jego przesądy, problemy, uniesienia. Fajnie móc coś takiego usłyszeć.
– Większość pozycji, które cytuje Pan w swojej książce, nie jest dostępna w polskiej wersji językowej. Mimo tego, w ostatnich latach rynek literatury sportowej w Polsce dosyć prężnie się rozwija. Uważa Pan, że zmierza on w dobrym kierunku? Większość przekładów stanowią jednak biografie, które nie zawsze stoją na wysokim poziomie.
Tu też jest kilka dobrych pozycji, np. biografia Cantony („Cantona. Buntownik, który został królem” Philippe’a Auclair’a – przyp. red.). W przypadku wspomnień zagranicznych sportowców często problemem bywa skandaliczny przekład – pisaliśmy zresztą o tym w „Tygodniku Powszechnym” na przykładzie dobrej, ale zamordowanej w tłumaczeniu biografii Mourinho, autorstwa Patricka Barclaya.
Inna rzecz, że ja czytam np. książki Jonathana Wilsona, które nawet na Zachodzie nie są bestsellerami. Owszem, mają świetne recenzje, są wysoko cenione, ale pozostają elitarne. Dlatego rozumiem postawę wydawców, którzy zastanawiają się nad przekładami i myślą: „Owszem, to jest bardzo dobre, ale czy ja to sprzedam?”. Dobrze, że są tacy, którzy próbują: właśnie w wydawnictwie Wiatr od Morza ukazuje się np. znakomita książka Simona Kupera „Futbol w cieniu Holokaustu” (jej premiera w Polsce 21 października – przyp. red.). Dobrze, że są wydawnictwa takie jak Sine Qua Non czy Anakonda, które postawiły na biografie trenerów i piłkarzy. Dużo dobrego zrobiła też „Polityka” swoją serią książek przed EURO 2012: może to jest dobry kierunek, może komuś uda się znowu przygotować jakąś inteligentną serię wydawniczą, w której jeden bestseller pociągnie pozycje trudniejsze? Mam listę swoich książek marzeń, których wydanie po polsku dobrze by nam wszystkim zrobiło. Może znajdzie się ktoś, kto się odważy.
– Które książki znajdują się na czele tej listy?
Zdaje się, że niedługo ukaże się w Polsce biografia Roberta Enkego. Świetną książkę o bramkarzach napisał wspomniany już przeze mnie Jonathan Wilson. Lubię dwie książki Anthony’ego Clavane’a: „Promised Land”, historię bycia kibicem Leeds, ale też tego, jak zmieniało się to miasto w latach 60. i 70., oraz „Does Your Rabbi Know You’re Here?”, której tematykę można określić jako „Żydzi i sport”. Parę dobrych książek o „utraconej duszy futbolu” napisał David Conn, jest też „Soccernomics” Kupera i Stefana Szymanskiego.
– Nie uważa Pan, że w Polsce brakuje trochę autorów, którzy napisaliby o kibicowaniu w sposób podobny do Pana, jednak bardziej odnieśli się do polskich realiów?
Tak, oczywiście. To jest cały czas rozmowa o tym, na ile bycie kibicem-inteligentem jest doświadczeniem niszowym, a na ile masowym. Na ile jest tak, że wielu ludzi, którzy żyją piłką nożną na co dzień, równocześnie pozostaje ludźmi czytającymi. „Futbol jest okrutny” miał wiele bardzo pozytywnych recenzji w pismach stricte kulturalnych, autorstwa ludzi, którzy zajmują się humanistyką, pracują na uniwersytetach, w teatrach… Może ci ludzie byli do tej pory dyskryminowani, nie zwracano uwagi na to, że to też jest elektorat, który jest dość liczny. Jeśli jednak tak jest, oni sami muszą zacząć pisać, proponować wydawnictwom takie książki. A wydawcy? Gdybym był na ich miejscu, zacząłbym od zaproponowania książki o śląskiej piłce Pawłowi Czado.
– „Futbol jest inteligentny”. Tak brzmi tytuł książki, którą zapowiedział Pan w wywiadzie dla serwisu igol.pl. Rozpoczął Pan już nad nią pracę czy dopiero niedawno zrodził się pomysł na kolejną pozycję?
Pomysł zrodził się dosyć dawno, równolegle z koncepcją pierwszej książki. I mogę chyba powiedzieć, że już nad nim pracuję. Nie jest to jeszcze etap pisania – raczej zaczynam gromadzić fiszki, obkładam się książkami, jestem trochę jak gąbka, która zasysa jak najwięcej wody, żeby odcisnąć zgromadzoną wiedzę w książce. Mam tylko nadzieję, że nie będę lał wody (śmiech)…
– Książka ma dotyczyć relacji na linii trener-piłkarze.
Tak, chciałbym opowiedzieć o tym, co wydarza się między zawodnikami a trenerem, co się dzieje w szatni, jak się prowadzi drużynę do sukcesu. Nie będzie to jednak książka o taktyce – raczej o komunikacji, zarządzaniu, trafianiu do głów i serc piłkarzy. Wydaje mi się, że w tych aspektach różnice między czołowymi trenerami świata są daleko bardziej idące niż w taktycznych niuansach.
– W tej książce większość przykładów też będzie Pan czerpał przede wszystkich z angielskiej piłki nożnej?
Nie. Nie bez powodów na Wysypy trafia coraz więcej szkoleniowców z kontynentu, a trudno taką książką napisać bez zajęcia się serio takimi postaciami jak Guardiola, Klopp czy – może przede wszystkim – Marcelo Bielsa. Żaden z nich jeszcze w Anglii nie pracował, dlatego mentalnie będę musiał przepłynąć Kanał (śmiech).
– Jest Pan wielkim fanem Tottenhamu, jeśli natomiast chodzi o polskie kluby, to Pańska sympatia leży po stronie Cracovii, która dosyć często w różnych kontekstach pojawia się w książce „Futbol jest okrutny”.
Jeśli chodzi o Cracovię, to – może trochę jak Jerzy Pilch – nie potrafię powiedzieć, czy jej kibicuję, czy nie kibicuję. Staram się wiedzieć, jak jej idzie, ale podobnie jest w przypadku Okocimskiego. Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie na stadionie w Brzesku, prowadzony przez dziadka, obejrzałem pierwszy mecz w życiu. Takie pierwsze doświadczenia (na Cracovię chodziłem z kolegami z podstawówki) zwykle zostają z kibicem na zawsze…
– Gdyby więc, zakładając hipotetycznie, Cracovia spotkała się kiedyś z Tottenhamem w europejskich pucharach, której z drużyn by Pan kibicował?
Tottenhamowi, oczywiście.
– Nie byłby to więc duży dylemat?
Myślę, że mówimy o doświadczeniu znanym wielu polskim kibicom, którzy mają swoje obiekty miłości za granicą. Było zabawnie obserwować mecz Barcelony z Lechią: widzieć tysiące ludzi przebranych w koszulki hiszpańskiej drużyny, wiwatujących po bramce polskiego zespołu.
– Wpływ na to, że niektórzy polscy fani tak mocno kibicują jakiejś zagranicznej drużynie, miała też chyba słabość naszego futbolu w ostatnich latach. W Lidze Mistrzów od prawie 20 lat nie ma polskiej drużyny, więc kibice z Polski, oglądając te rozgrywki, często mimochodem znajdują klub, który dopingują.
Nie do końca się z tym zgodzę. Jestem fanem Tottenhamu, a mówimy o drużynie, która przez lata nie była w stanie awansować do jakichkolwiek europejskich rozgrywek. Kibicowanie jest niezależne od tego, czy drużynie idzie, czy nie idzie. Nie wybieram drużyny tylko dlatego, że jest odnosi sukcesy. Wybieram ją z bliżej niezrozumiałych powodów: bo tata zaprowadził mnie na jej mecz, bo koledzy z klasy ją wskazali, bo wydarzyło się jeszcze coś innego… Opisuję w książce, jak to było z moim trafieniem na Tottenham. Teraz, już po jej wydaniu i pytaniach, które padały podczas spotkań autorskich, myślę sobie, że fakt, iż działo się to w czasach PRL-u, miał jednak jakieś znaczenie: drużyna z Zachodu była symbolem lepszego świata i wolności.
– „Futbol jest okrutny” to pozycja, która została nominowana w plebiscycie na Sportową Książkę Roku w kategorii „piłka nożna”. Jak zareagował Pan na wiadomość o nominacji?
Z dużą frajdą i satysfakcją ze znalezienia się w dobrym towarzystwie – myślę przede wszystkim o „Wielkim Widzewie” Marka Wawrzynowskiego.
– Pana zdaniem takie konkursy mają w ogóle sens? Za granicą podobne plebiscyty organizowane są z powodzeniem od wielu lat, przykładem chociażby brytyjski William Hill Sports Book of the Year.
U nas rynek książki sportowej jest dość świeży, więc nagroda też jest świeża. Myślę że okrzepną i rynek, i nagroda – czego sobie i wam życzę.
Rozmawiał Piotr Stokłosa