Kto ryzykuje, może przegrać, ale kto nie ryzykuje, nie może wygrać

Paweł Czado

Kto ryzykuje, może przegrać, ale kto nie ryzykuje, nie może wygrać*

Kiedy doświadczony reporter pracuje z pasją i przyjemnością nad opowieścią o życiu tak niezwykłej postaci efekty muszą być świetne. Są!

Paweł Czado

Książka napisana jest w manierze, którą uwielbiam. Akcja prowadzona jest bowiem w czasie teraźniejszym, nie przeszłym. Moim zdaniem to świetnie akcję dynamizuje i sprawia, że czytelnikowi – często bezwiednie – czyta się łatwiej, jest jakby bliżej bohatera, bliżej opowieści, niemal w niej uczestniczy. To ma znaczenie kiedy książka jest potężna (606 stron treści).

O Kazimierzu Górskim powstało już kilka książek, nie mogło być inaczej. Tę jednak czyta się zdecydowanie najlepiej. Autor wykonał ogromną pracę, rozmawiając z rzeszą ludzi, ale ich opowieści nas nie przytłaczają, nie nudziłem się nawet przez chwilę. Być może także dlatego, że w tej opowieści nie chodzi jedynie o futbol, sprawnie odmalowane jest społeczne tło, życie Kazimierza Górskiego i jego pokolenia naznaczone jest przecież przez klątwę „obyś żył w ciekawych czasach”…

Podoba mi się sposób w jaki Mirosław Wlekły piszę o bohaterze – z dającą się wyczuć sympatią, ale jednocześnie obiektywnie. Nie pomija bowiem trudnych tematów. Jest wątek o grze Kazimierza Górskiego w radzieckim Spartaku Lwów w 1940 roku (s.74), jest wątek o jedynym nieudanym występie Górskiego w reprezentacji w 1948 roku (s.135 ), jest też wątek o wizycie m.in. w Częstochowie trzy lata wcześniej gdzie w poszukiwaniu utalentowanych graczy do WKS-u (czyli Legii) zabiera go Apolinary Minecki, jeden z opiekunów wojskowego klubu (s.114). Minecki to wyjątkowo nieciekawa postać, po zakończeniu służby w resorcie bezpieczeństwa, do 1953 roku był wiceprzewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej. O tym co wyczyniał na igrzyskach w Helsinkach, piłkarze, którzy w nich uczestniczyli opowiadali mi cuda…

Świetnie czyta się fragmenty nie tylko o czasach kiedy Kazimierz Górski nie jest jeszcze Wielkim Selekcjonerem, rewelacyjnie kiedy już się nim staje. Mirosław Wlekły umiejętnie potrafi odmalować wszystkie cechy, które o tym decydowały. Fajnie, że nie zamyka się na futbol, ale przywołuje wspomnienia, odczucia ludzi od zdarzeń odległych. Przykład? Kiedy Jan Domarski strzela słynnego gola na Wembley „w Polsce przed odbiornikiem dziewiętnastoletni Andrzej Lepper […] z radości chwyta z kolegami za stół, roztrzaskują nim żyrandol” (s.319). W książce jest zresztą mnóstwo tego typu anegdot.

Inna nieznana mi perełka o Wembley: „Zygmunt Kalinowski, który w kadrze zadebiutował ledwie tydzień wcześniej: – Ławki rezerwowych sąsiadowały ze sobą i siedzieliśmy koło Anglików. Ja obok Kevina Keegana. Ile mu wtedy krwi napsułem. Przydeptywałem mu nogę, trochę żeśmy się ze sobą spięli. Ale takie były emocje, że już bym wolał stać na bramce (s.320).

Zachwycił mnie też wątek argentyński kiedy Polska wygrała na inaugurację słynnego turnieju w 1974 roku (s.356). Bramkarz Daniel Carnevali lubi daleko wyrzucać piłkę i często robi to do lewego obrońcy Federico Sá. Argentynę pomagał rozpracować Tomasz Wołek, wówczas początkujący dziennikarz, młody nauczyciel i rzecznik prasowy Lechii Gdańsk. „Wołek: – Wyczytałem, że podając do Sá, Carnevali często wykrzykuje jego pseudonim „Pancho”. Kiedy więc nasi napastnicy usłyszą „Pancho!” wiadomo, że piłka trafi na lewą stronę. Ale byłoby przejawem niezmiernej mojej pychy gdybym uważał, że jakaś bramka wpadła dzięki moim uwagom.

W pierwszym meczu na mistrzostwach świata Carnevali krzyknie „Pancho!”, rzuci piłkę daleko na lewą stronę, ale Grzegorz Lato wyprzedzi Francisco Sá i strzeli decydującego o zwycięstwie Polaków gola”. Piękne!
A zebranie dwudziestu recept i rad Kazimierza Górskiego dotyczących piłki nożnej i wyliczenie ich bez słowa zbędnego komentarza to majstersztyk (s.356), który miażdży bez względu w którym miejscu książki byłby umieszczony.

Oczywiście nigdy nie jest tak żeby nie mogło być lepiej. Usterki zdarzają się jednak w każdej książce, nawet najlepszej. Te, które zdarzają się w biografii Kazimierza Górskiego nie mają jednak wpływu na jakość narracji (przykłady pierwsze z brzegu: mecz reprezentacji Śląska z Krajem Basków odbył się w 1937 roku nie w Katowicach lecz w Wielkich Hajdukach. Albo: występujący w książce Király Tivadar, trener reprezentacji z lat 50. to raczej… Tivadar Király! Węgrzy zawsze piszą nazwisko przed imieniem, ale Polacy mają inny zwyczaj, o bohaterze nigdzie nie jest napisane, że to Górski Kazimierz… Tivadar to po polsku Teodor). Uwaga do korekty: porażkę się ponosi a nie odnosi (s.291). Jako kibic piłkarski żałuję też, że w książce przyjęto manierę zapisywania wyników meczów… słowami. Dziwnie się czyta, że ktoś z kim wygrywa trzy do dwóch albo dwa do zera a nie 3-2 lub 2-0. Być może to ślad ręki redaktora, który czuwa nad walorami literackimi choć niekoniecznie czuje już piłkę nożną?

Te nieliczne słabsze punkty nie mogą, moim zdaniem, zmienić opinii, że to książka z gatunku must-read i powinna być czytana niekoniecznie jedynie przez kibica piłkarskiego.

Już na koniec…Świetnie Górskiego w książce Wlekłego opisuje Henryk Kasperczak, członek wielkiej drużyny z 1974 roku, potem sam świetny trener (s.358). W kilku zdaniach oddaje meritum: „Górski charakteryzował się tym czym charakteryzuje się piłka nożna: prostotą. Miał nosa, pozwalał nam się wykazać i umiał wykorzystać nasze umiejętności. Potrafił podjąć decyzję. Nie bał się ryzyka i odpowiedzialności. A jednocześnie wszystko robił z rozwagą (…) Jeśli kogoś wystawiał do składu, to wiedział dlaczego to robi. Prowokował szczęście i je zyskiwał. Prawie nie popełniał błędów”.

Na tej jednej, wyjątkowo trafnej wypowiedzi można by właściwie książkę zakończyć. Na szczęście Mirosław Wlekły drąży. Dzięki temu otrzymujemy rozbudowaną, znakomitą opowieść.

*jedna z maksym Kazimierza Górskiego