Autobiografia Koseckiego w listopadzie

fot. Wikipedia / źródło: Onet

12 listopada na rynku ukaże się książka Romana Koseckiego, którą polski piłkarz napisał wspólnie z Dariuszem Faronem i Dariuszem Dobkiem.

Jak zapowiada wydawca, czyli Ringier Axel Springer Polska – pracodawca obu dziennikarzy – Kosecki opowie w swojej autobiografii o grze w Legii Warszawa, Turcji, Hiszpanii, Francji i wreszcie Stanach Zjednoczonych. Pokaże też od kuchni funkcjonowanie reprezentacji Polski z lat 90.

Na Onet.pl przeczytać można fragment publikacji:

„Na pierwszy mecz eliminacji Euro 1996 do Izraela lecieliśmy czarterem o 6.00 rano razem z przedstawicielami mediów. Niektórzy dziennikarze przyszli na lotnisko prosto z knajpy, strasznie było czuć od nich gorzałę. Dobrze, że nikt nie zapalił papierosa, bo samolot chyba by eksplodował. W trakcie podróży jeszcze bardziej się wstawili. Niektórzy byli tak narąbani, że musieliśmy ściągać ich z taśmy bagażowej. Później czekaliśmy w autobusie lotniskowym, aż jeden pismak z drugim doczłapią na czworakach.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że w Ramat Gan nie możemy dać plamy. Od tamtych eliminacji za zwycięstwo przyznawano trzy punkty, więc tym bardziej zależało nam na pokonaniu rywali. Nic z tego. Porażka 1:2 z Izraelem ustawiła całe eliminacje.

Apostel powiedział po meczu, że okoliczności straty pierwszej bramki były istnym horrorem. Jako winnych wskazał mnie i Romka Szewczyka, ale co to za początek koszmaru, gdy tracisz piłkę na 30. metrze od bramki przeciwnika? Nie popisałem się w tej akcji, jednak mieliśmy jeszcze dużo czasu, żeby zatrzymać Izraelczyków. Przegraliśmy wszyscy. Nie tylko Kosecki czy Szewczyk.

[…]

Po meczu byłem niesamowicie wkurzony. Frajerska porażka, dziwny skład, pijani dziennikarze… W szatni co prawda nikt nie walił głową w metalowe szafki, jak Jacek Gmoch na mistrzostwach świata w 1978 roku, ale buty latały. Atmosfera była okropna. Na dokładkę pobiłem się z dziennikarzem „Piłki Nożnej”, Pawłem Zarzecznym. Chociaż bójka to trochę nieadekwatne słowo, bo ja nie ucierpiałem.

Po meczu siedzieliśmy w restauracji z Andrzejem Woźniakiem, Tomkiem Wałdochem i Jurkiem Brzęczkiem. W pewnym momencie przyszedł Paweł, klepnął mnie w ramię i szyderczo rzucił:

– Ja was już tam dobrze obsmaruję.

– Zobaczymy, czy coś napiszesz z połamanymi rękami! – odpowiedziałem.

Najpierw się na niego wydzierałem, a potem wyprowadziłem soczysty cios. Paweł przeleciał przez stół z jedzeniem. Kelner tak się wściekł, że aż pejsy mu latały. W autobusie, który wiózł nas na lotnisko, była jeszcze dogrywka. Paweł znowu zaczął mnie zaczepiać, więc jeszcze raz potraktowałem go sierpowym. Obie rundy dla mnie.

Potem zaczęła się na mnie nagonka. Oprócz Zarzecznego temat podchwycił Jacek Kmiecik z „Przeglądu Sportowego”, oddany druh Pawła. Byłem przygotowany na krytykę. Jeśli ktoś chce cię obsmarować, zawsze się coś znajdzie. Tyle że przyczepili się także do bliskich, a ataki na moich rodziców to było już za wiele. Wytykali im, że źle mnie wychowali.

– Jesteście skur***. Nie zbliżajcie się do mnie – powiedziałem Zarzecznemu i Kmiecikowi.

Ten drugi nawoływał, żeby moim bokserskim popisem zajął się Wydział Dyscypliny PZPN-u. Pojawiły się apele w stylu: „Precz z chuliganem Koseckim w reprezentacji Polski”. Miałem na to krótką odpowiedź:

– Jeśli komuś nie pasuję, nie musicie mnie powoływać.

Poszedłem z dziennikarzami na noże, ale nie po to tyle pracowałem na swoje osiągnięcia, żeby dać się zaszczuć.

Miesiąc po blamażu w Izraelu graliśmy u siebie z Azerbejdżanem. Nikt nie brał pod uwagę kolejnej straty punktów. Wszyscy wiedzieli, że wisi nad nami gilotyna i że jeśli nie ogramy kolejnych niżej notowanych przeciwników, dojdzie do trzęsienia ziemi. Tym razem dziennikarze chodzili wokół nas na paluszkach. Pewnie już wiedzieli, że nie tylko Andrzej Gołota jest ostatnią nadzieją białych…

Jedyną bramkę z Azerami zdobył po moim podaniu Andrzej Juskowiak. Na pomeczowej kolacji też wykonałem kluczowe zagranie. Zdecydowałem się zakopać topór wojenny z dziennikarzami. Zarzecznego nie było, więc podszedłem do Kmiecika. Pewnie się wystraszył, że tym razem to jego będę bić. Tymczasem uścisnęliśmy sobie dłonie na zgodę. Miałem jednak świadomość, że to tylko chwilowe zawieszenie broni. Powtarzałem chłopakom:

– Pamiętajcie: jeśli nie awansujemy, jestem do odstrzału. Zobaczycie, jakie piekło się wtedy rozpęta.”