Znikając w drodze

Wyzwanie to jego drugie imię. Nic nie jest dla niego za trudne, zbyt odległe, niemożliwe. Outsider i buntownik, kolorowy ptak. Samotnie wytyczający nowe drogi, zarazem wspaniały kompan i gawędziarz.

Czego poszukuje podczas ekstremalnych wypraw w najdalsze rejony świata: adrenaliny i przygód czy sensu życia? Czy wspinając się na najwyższe ściany, tak naprawdę wchodzi coraz głębiej w samego siebie? I kim są dla niego napotkani po drodze ludzie – nieuchwytna Jazz, tajemnicza Kimiko czy Ryżowy Budda? Historia Raganowicza splata się z ich niezwykłymi opowieściami, tworząc fascynujący obraz drogi. To wyprawa prowadząca przez Yosemity, Alaskę, Karakorum do małego namiotu rozbitego na lodowcu, setki kilometrów od ludzkich siedzib. Barwne przygody stają się pretekstem do literackiej opowieści o miłości i samotności, o drodze i przeznaczeniu. A przede wszystkim – do pytania o wolność.

Znikając to druga książka w dorobku Marka Raganowicza. Jego Zapisany w kręgach został świetnie przyjęty przez czytelników i nagrodzony Grand Prix w konkursie Książka Górska Roku 2017.

Znikając to zapis rozważań o granicach wolności. Raganowicz klei swoją historię z malutkich odprysków: olśnień na ścianie, dziwnych spotkań, znaków, które podsuwa mu codzienność. W pojedynkę nic nie znaczą, ale powstająca z nich mozaika stanowi fascynujący zapis życia w drodze, ciągłego poszukiwania. W tle gra jazz, a bohaterowie znikają i pojawiają się spontanicznie i tylko na pozór bez przyczyny.
Dominik Szczepański

FRAGMENTY

Great Trango Tower jest jedną z dwóch największych skalnych ścian świata, nie dość, że ogromną, to jeszcze wysoką – na sześć tysięcy trzysta metrów. Decyzję o wyprawie podjęliśmy z Yetim rok wcześniej, będąc w środku urwiska Polar Sun Spire na Ziemi Baffina, tej pierwszej z dwóch największych. Dzień wcześniej przenosiliśmy biwak w ścianie. Kosztowało nas to dwadzieścia trzy godziny wysiłku, holowania, wyrywania zahaczających się worów i zmagania z paraliżującym zimnem. Czasami przerywaliśmy robotę, żeby przywrócić czucie w palcach rąk i stóp lub zwyczajnie odpocząć. Jeszcze przed wejściem w ścianę umówiliśmy się, że żaden z nas nie zaniedba rozgrzewania. W ferworze walki łatwo zapomnieć, że należy dbać o palce, przychodzi odmrożenie i jeśli się chce uratować kończyny, trzeba uciekać ze ściany do szpitala, a to nie jest ani łatwe, ani szybkie, ani bezpieczne.

Dzień za kręgiem polarnym był długi i nawet o trzeciej w nocy, kiedy mieliśmy już rozłożony biwak, nie musieliśmy włączać czołówek. Ugotowaliśmy kolację i zanim zasnęliśmy, obiecaliśmy sobie, że przez następny dzień będziemy odpoczywali. Zasłużyliśmy sobie na to po dwóch tygodniach ciężkiego wspinania.

Poranna kawa wprawiła nas w doskonały nastrój i zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o naszej ścianie, a później o odległym świecie, który był poza naszym zasięgiem. Od wspomnień domu, Tatr i paru przygód przeszliśmy do planowania wyprawy na Trango. Nawet nie zauważyłem, jak to się stało, ale nagle Yeti zaczął ustalać daty, koncepcję zespołu i to, w której części ściany wytyczymy nową drogę.
W ciągu następnych ośmiu dni weszliśmy na szczyt Polar Sun Spire i szczęśliwie wróciliśmy do domu. Rozpierała nas radość ze wspinaczki i życia, ale w naszych głowach rozbrzmiewało już powtarzane słowo: „Trango, Trango, Trango…”. Uznaliśmy, że choć nie może być na świecie trudniejszej ściany niż ta, z której wracamy, to jednak Trango będzie spełnieniem naszych odwiecznych marzeń.

W późnojesienny poranek, który był już zapowiedzią zimy, nie rozpaliłem w kominku. Nalałem świeżej wody do kawiarki, odmierzyłem odpowiednią porcję świeżo zmielonych ziaren, a lekko ubita kawa pachniała czekoladą, co zachwalano na opakowaniu. Zrezygnowałem jednak z dokładnego definiowania zapachu na rzecz oddania się czystej przyjemności wąchania. Kawa była prezentem od Jazz i to dodawało jej uroku. Chociaż sama uwielbiała herbatę, postarała się wybrać coś specjalnego, kawę z okazji powrotu na Willow Avenue. Ziarna świeżo palone u dostawcy, który każde zamówienie przygotowuje osobno tuż przed wysyłką, miały brązowy kolor i ani śladu tłustego połysku jak w kawach ze Starbucksa. Nie pytałem, jak znalazła tak wyszukany sklep, ale z pewnością była to jakaś niszowa firma działająca wyłącznie w internecie. Kawa pochodziła z nikaraguańskiej plantacji El Limoncillo założonej w 1908 roku przez rodzinę Mierisch – jednych z najstarszych i najbardziej renomowanych plantatorów w Nikaragui – co miało gwarantować jakość. W zapachu wyczuwałem dobrą kawę, a informacja o plantacji rodziny Mierisch dawała mi pewność, że się nie mylę, że jest lepsza niż jakakolwiek z sieciówki.

Zaraz po tym jak zmieliłem ziarna, zupełnie niespodziewanie poczułem, że zastygam jak uliczni mimowie. Oni jednak trwają w jednej pozycji w nieskończoność, a moje zatrzymanie było chwilowe, za to połączone z niekontrolowanym przepływem myśli, których strumień odczuwałem niemal fizycznie. Nie dotyczyły one żadnego konkretnego tematu, jakby nie miały sensu, były bezmyślnymi myślami. Trwało to tylko chwilę, po czym moje ręce zaczęły działać. Nasypałem kawy, zakręciłem kawiarkę, postawiłem na gazie, ale zanim go zapaliłem, wszedłem do salonu, żeby przygotować drewno do kominka. Kiedy wszystko było już gotowe, szczapy ułożone w odpowiedniej kolejności czekały na płomień zapałki, nagle wyszedłem do przedpokoju, włożyłem czarne spodnie, lekko ocieplaną kurtkę i pobiegłem nad pobliski kanał.

Siąpił lekki deszcz, który nie mógł się zdecydować, czy przestać, czy lunąć jak z cebra. Niby nic dziwnego, zwłaszcza w Szkocji, ale ten deszcz przywrócił mnie do rzeczywistości, wyrywając z codziennej rutyny porannej kawy i rozpalania kominkowego ogniska. Wymazał z mojej pamięci to, że wyszedłem z domu, zupełnie jakby następstwo wydarzeń ułożyło się w rodzaj przeskoku z zachwytu nad aromatem nikaraguańskiej kawy do biegu w oczyszczającym szkockim deszczu.

Na pierwszych stu metrach, zanim mój oddech wyrównał się i złapał rytm, zacząłem się zastanawiać, czy jeśli się rozpada, powinienem wrócić do domu, ale kiedy dobiegałem do kanału, było mi wszystko jedno, po prostu biegłem. Wciąż było bardzo wcześnie, zbyt wcześnie, żeby spotkać innych biegaczy, rowerzystów albo potencjalnych samobójców snujących się w ciemnościach poranka. Nikt mnie nie widział i ta świadomość bardzo mnie uspokajała. Biegłem w niemal zupełnej ciemności, ponieważ baterie w czołówce były na wykończeniu, a jej światło mogło konkurować najwyżej z żarem papierosa. Trasę znałem bardzo dobrze, choć dawno nią nie biegłem, trochę z powodu kontuzji kolana, ale bardziej z lenistwa podbudowanego wiarą, że zawsze jestem w doskonałej formie. Na trasie co kilkaset metrów są rozdroża, na których muszę wybrać, czy pobiec w prawo, w lewo czy prosto. Zwykle zastanawiam się nad tym, zanim wybiegnę z domu, lecz dzisiaj nie było na to czasu, a poza tym nie postrzegałem tego jako problemu. Dałem się ponieść nogom, które nagle wybrały ścieżkę przez most na drugą stronę kanału, później skręciły w lewo do małego lasku, skąd, zamiast wybiec na drogę, pognałem wprost na schody prowadzące donikąd i skarpą powyżej dobiegłem do stromej ścieżki wiodącej do opuszczonego szpitala psychiatrycznego. W kolanie zaczął odzywać się ból i pożałowałem, że zaniedbałem obowiązkową rozgrzewkę. Nie zatrzymałem się jednak i biegłem dalej przez nowe osiedle, gdzie świeciło się zaledwie parę świateł w mieszkaniach rannych ptaszków lub nocnych marków. W końcu wbiegłem do dużego lasu, w którym zaraz na początku znajdował się psi cmentarz. Malutkie pieszczotliwe nagrobki nie miały w sobie nic z cmentarnej grozy, były sympatyczne jak psiaczki machające ogonami. Nie zastanawiałem się nad tym długo, bo przede mną był najtrudniejszy odcinek: stromy, kręty podbieg kończący się na górze sięgającej ponad chmury. Cieszyłem się wytrzymałością ciała, które zwykle robiło, co chciało, lecz dzisiaj było posłuszne niewypowiedzianemu rozkazowi: biegnij.

W imię podołania górze musiałem zwolnić tempa, jednak kroki stawiałem równo, a najważniejsze było to, że wciąż biegłem, choć może ktoś nazwałby to szybkim chodem. Charczenie oddechu i swobodnie wyrzucane okrzyki, które bardziej przypominały wewnętrzny głos rozpaczy niż bojowe zawołanie zagrzewające do walki, zakłócały spokój otoczenia. Brakowało mi powietrza i zacząłem odpływać, jakbym odgrodził się od słabości. Nie mówiłem sobie: „Od teraz odlatuję w inny wymiar”, tylko cała przemiana dokonała się sama, naturalnie, jakby bez mojego udziału, choć jednocześnie zgodnie z moją wolą. Jakimś cudem ciągle odnajdywałem ścieżkę i choć potykałem się o leżące gałęzie, nie przestawałem biec. Deszcz przybrał na sile, co chwila przecierałem twarz, chociaż wcale nie byłem pewny, czy to deszcz, czy pot.