– Krzysztof Baranowski, Sportowa Książka Roku: Szukając informacji o pani w mediach dojść można do jednego wniosku – jest pani człowiekiem, który nie potrafi siedzieć bezczynnie. Jak to się stało, że z osoby, która czytała biografie Wandy Rutkiewicz, stała się pani autorką książki o niej?
– Elżbieta Sieradzińska: Zaczęło się to tak naprawdę dawno temu, bo nigdy nie chciałam być nauczycielką, gwiazdą filmową, czy piosenkarką. Chciałam być… wilkiem. W dzieciństwie zawsze interesowały mnie otwarte przestrzenie. Ale rzeczywiście – gdzieś w szkole średniej zaczęłam czytać książki o górach. Nie wiem dlaczego zainteresowała mnie ta tematyka, ale nawet na konkursie z języka francuskiego, gdy szkoła chciała, żebym wybrała sobie jakąś nagrodę wybrałam książkę górską, co było dla wszystkich zaskoczeniem. Wszyscy myśleli, że prędzej wskażę Balzaca.
– Czyli cofamy się do wczesnego dzieciństwa.
– Tak, to zaczęło się już wtedy. Na studiach z kolei, w przeciwieństwie do znanych taterników i alpinistów, nie trafiłam na środowisko zainteresowane realną wspinaczką. Gdzieś po drodze mnie to minęło, choć pewnie materiał na taterniczkę ze mnie kiepski, bo mam bardzo słabe krążenie, więc odpadłabym w przedbiegach. Te książki cały czas jednak koło mnie krążyły. Kiedy chciałam zobaczyć to, o czym czytam – Matterhorn, Alpy – okazało się, że żeby to zrobić muszę wziąć dwie pożyczki. Więc uznałam, że wezmę trzy i pojadę od razu w Himalaje – tak będzie prościej.
– Sprytne.
– Te góry wciąż wokół mnie krążyły albo ja wokół nich. Bezpośrednim impulsem do napisania biografii Wandy Rutkiewicz było natomiast poznanie na jednym z festiwali jej mamy, co było nam dane już po śmierci jej córki. Gdy odwiedziłam ją w domu, to co mnie uderzyło to to, że mieszkanie kilka lat po odejściu Rutkiewicz – a specjalnie używam słowa „odejście”, a nie „śmierć” – jest dokładnie takie samo, jak po tym, gdy Rutkiewicz ostatni raz z niego wyszła. Wszystko zostało na swoim miejscu.
– To typowe dla rodziców, którzy stracili swoje dzieci.
– Sprawiało to niesamowite wrażenie. Pani Maria zmieniała jakieś swoje detale, ale reszta mieszkania pozostała nienaruszona. „Wanda wróci” – takie miała przeświadczenie. To zupełnie inny rodzaj poruszenia, niż gdy odwiedza się muzeum. Tutaj zderzyłam się z rzeczywistością, można powiedzieć codziennością. Dotykałam tych samych książek co Rutkiewicz, patrzyłam na te same zdjęcia, co ona, gdy wyruszała na swoją ostatnią, tragiczną wyprawę. Wtedy jej mama oznajmiła, że ma wiele rzeczy do powiedzenia, ma wiele wspomnień, była świadkiem wielu rozmów i ona chciałaby to wydać. Byłam jeszcze wtedy niedoświadczona, ale powiedziałem „dlaczego nie ja”? Zgodziła się i przez rok zaczęłam spisywać jej słowa.
– Długo to trwało?
– Spotykałyśmy się w piątki, bo wtedy miałam wolne w pracy. Problem zrobił się po 12 miesiącach, gdy Maria coraz częściej mówiła „tego nie pisz, bo jak Wanda wróci to będzie niezadowolona”. Tych fragmentów było coraz więcej, więc sama też zaczęłam się wycofywać. Nie jestem dziennikarzem śledczym, więc jeżeli słyszałam „nie”, nie miałam świadomości, że wszystkie te informacje są bardzo ważne. Po tym roku pracy powiedziała mi „zniszcz to wszystko”. Wiele osób wypomina mi teraz, że zachowałam się nieprofesjonalnie, ale ja rzeczywiście te wszystkie notatki, które zrobiłam zniszczyłam. A to były inne czasy, nie było komputerów, dysków zewnętrznych, żeby przechowywać gdzieś kopie materiałów. Zrobiłam to bez żalu, bo skoro tak mówiła, to tak miało być. Oczywiście nie wierzyłam w to, że Wanda wróci, ale byłam z Marią w sądzie, gdzie ta niewielka kobieta pokazała ogromną siłę – zaciskając pięści, patrzyła na sędziego i mówiła „wy ją chcecie uśmiercić a ona żyje”. Ta siła była tak wielka, że wszyscy patrzyli na nią bezradnie, ale stało za nimi prawo i zgłoszenie syna, który chciał uregulować m.in. kwestie spadkowe. Wtedy zrozumiałam, że tak samo silna była Wanda Rutkiewicz.
– Książka wyszła jednak dopiero teraz.
– Nastała w tym temacie długa cisza. „Zdradziłam” trochę góry, m.in. dla Cabo Verde i muzyki. Kiedy wydawnictwo wróciło do tematu i zaproponowało napisanie książki o niej stanowczo powiedziałam „nie”. Nie chciałam do tego wracać w myśl zasady, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki… Bo na górę to i owszem. Ale pewnego dnia, gdy malowałam swoją 54-metrową willę usłyszałam w radiu, że Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski napisali książkę o Kukuczce („Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście„, Wydawnictwo Agora, 2016), a oni przecież też się nie wspinali. Podczas tego remontu, w jednym z pudeł znalazłam 25 kopii, takich niebieskich, nie pamiętam z czego to było…
– Z kalki?
– O tak, dokładnie! To było 25 stron w pełni opracowanych i przeczytanych przez Marię Błaszkiewicz wraz z poprawkami. Uznałam, że to nie może być przypadek. Wytarłam rączki z farby, odłożyłam pędzel i zaczęłam to wszystko przeglądać.
– Co zawierały?
– Wiele rzeczy, które mi opowiadała zawierały nazwiska. Na jednym spotkaniu pytano mnie, dlaczego tego nie wykorzystałam. Nie mogłam wziąć na siebie jednak odpowiedzialności za to, co wówczas mówiła o konkretnych osobach i nieprzyjemnych sytuacjach z ich udziałem. Być może się myliła – miała już przecież ponad 90 lat. Być może ja części rzeczy już nie pamiętam. Na szczęście to, co się zachowało to fragmenty dotyczące dzieciństwa, młodości, ale również tej kontrowersyjnej sytuacji na Annapurnie (przez pewien czas zarzucano Rutkiewicz, że nie dokonała samotnego wejścia na tę górę – przyp. red.). Wtedy wróciłam właśnie do propozycji Marginesów.
– Jakiś czas temu na rynku pojawiła się inna książka o Wandzie, której autorką jest Anna Kamińska. Dzięki książce „Jeszcze tylko jeden szczyt” postać Rutkiewicz stała się pełniejsza?
– Zadecydowały dwie rzeczy. Gdy podpisałam już umowę z wydawnictwem spotkałam Annę Kamińską na jednym z przeglądów górskich. Wiedziałam, że na dniach pojawi się jej książka, ale ona nie wiedziała, że ja też przygotowuję coś o Wandzie. To było już po siedmiu miesiącach mojej pracy nad tym materiałem i miałam już opracowaną całą koncepcję. Wiedziałam, że jeśli teraz tej książki nie dokończę, wyrzucę wiele dni mojej pracy – w dzień, w nocy, w niedziele – do kosza. Zapytałam więc redaktor naczelną Marginesów, co mam w tej sytuacji robić. Bez wahania odpowiedziała, że mam pisać. Z drugiej strony, gdy miałam już książkę Anny w ręce, rzuciłam na nią okiem i stwierdziłam, że nie ma żadnego problemu. Obrałyśmy bowiem inny styl. Anna skupiła się na młodości Wandy, wpływu rodziny na jej życie, a góry były bardziej tłem. Dla mnie to było priorytetem. Z racji mojego wykształcenia i skłonności frankofilskich stwierdziłam też, że jest sporo osób spoza Polski, które pisały o Rutkiewicz, a których materiały się u nas nigdy nie ukazały. Nasi autorzy to osobna historia, bo pisała o niej i Ewa Matuszewska i Barbara Rusowicz. Stwierdziłam, że fajnie byłoby, gdyby ktoś pokazał, co o niej myślano za granicą.
– Jak duży był zgromadzony materiał?
– Książka w wersji roboczej się mocno rozrosła. Moje bibliotekarskie spojrzenie sprawiało, że żal było mi rezygnować z czegokolwiek. Całość miała 850 stron i bałam się, że Marginesy nie otworzą mi drzwi – kto wyda taką wielką książkę? Z tego względu uważam, że wątek włoski i austriacki jeszcze nie są wyczerpane, bo z wielu tematów musiałam ostatecznie zrezygnować. Nie mogłam jednak napisać encyklopedii o Wandzie Rutkiewicz. Jako bibliotekarz uważam, że na półce wciąż jest miejsce dla jeszcze kilku książek, której Wanda będzie główną bohaterką.
– Bartek Dobroch, biograf Artura Hajzera, powiedział kiedyś na spotkaniu autorskim, że największym błędem autora takiej książki jest pisanie laurki. To ciężkie zadanie, bo łatwo polubić bohatera naszej książki.
– Na pewno tak. W przypadku pierwszej książki, którą pisałam (biografia Cesarii Evory – przyp red.), miałam wszystko w swoich rękach bo znałam dobrze osobę, która sama dostarczała mi materiały na swój temat, ale miałam też wsparcie całego sztabu ludzi. Nie ukrywałam jej żadnych wad, jednak była tam mowa o muzyku, o zupełnie innym świecie, w którym się poruszam i jest mi trochę łatwiej o nim pisać. Nie jestem natomiast człowiekiem gór i bałam się, że to będzie największy problem. Niektóre osoby nie chciały ze mną rozmawiać na temat Wandy, ale często wynikało to z tego, że mówiły one wprost – nie podejmę tego tematu, bo nie oceniam Rutkiewicz pozytywnie. Niesłychanie ważne było zatem wyważenie tych opinii. Z częścią autorów nie kontaktowałam się, bo uznałam, że w swoich książkach napisali wszystko, co można było powiedzieć o Rutkiewicz. Po co zatem to powielać. Nie wiem, czy ze względu na moją sympatię i podziw udało mi się uniknąć pójścia w tę stronę, ale po części jest to chyba nieuniknione. Nie da się nie lubić swojego bohatera i o nim pisać. Było trudno, ale myślę, że zawsze ekstrema są najtrudniejsze i trzeba je odciąć.
– Jak w skokach narciarskich.
– Nie pisałam lukrowanych opinii, że była najwspanialsza, najlepsza i świetna, tak, jak unikałam tych dolnych ekstremów, że nie dało się z nią wytrzymać i była nieznośna. Na ile mi się to udało nie wiem, ale przynajmniej się starałam. Powiem panu, że jakbym wiedziała, jakie trudności mnie spotkają, nie wiem czy drugi raz zdecydowałabym się na pisanie książki o postaci równie kontrowersyjnej w świecie gór.
– To jakbym zapytał o charakterystykę Wandy w jednym zdaniu, jakie by to zdanie było?
– Kobieta o niesłychanym uporze we wszystkim co robiła i konsekwentna w realizacji swoich założeń. Kiedyś podobno Modigliani powiedział, że największym obowiązkiem człowieka jest uratowanie własnych marzeń. Ale ile osób spośród nas jest w stanie te marzenia uratować? Bo nie ma w nas uporu, boimy się ryzyka, nie wierzymy w siebie. Wanda to ryzyko podejmowała, postawiła na góry, chociaż mówiono, że wcale taka genialna w tych górach nie jest. Miała natomiast w sobie olbrzymią konsekwencję i swego rodzaju wizjonerstwo. Jako jedna z nielicznych była świadoma tego, jak ważne są media w tym, co robi. Już pomijam fakt samej popularyzacji gór przez kobietę. Wyprzedzała o kilka lat himalaizm na ówczesnym poziomie. Ubierała się w kolorowe alpinistyczne szatki. To robią teraz wszyscy, żeby w górach byli widoczni – zarówno na śniegu, ale i w mediach.
– Skąd to pytanie? W ostatnich rozdziałach, gdy akcja zmierza ku odejściu Wandy, jak to pani nazwała, czytając książkę dochodzę do wniosku, że przyczyną tej tragedii nie była taka typowa zbytnia pewność siebie, ale to, co zabiło już wielu himalaistów, czyli odrzucenie własnych ograniczeń i chęć udowodnienia, że przezwycięży swoje słabości. Mam rację?
– Odbieram to podobnie. Podczas pisania tej książki odkryłam przerażającą dla mnie regularność, bo nie tylko ona była tak uparcie konsekwentna w przekraczaniu swoich ograniczeń. A musiała o nich wiedzieć, bo była zbyt inteligentna, by je bagatelizować.
– Wspinała się przecież z niezaleczoną kontuzją.
– Prawda? Takie szaleńcze sytuacje ciągnęły się za nią do końca. Ale i jej partnerzy ginęli w podobnych sytuacjach. Ludzie, którzy widzieli błędy innych w górach owładnięci bliskością szczytu popełniali je później dokładnie w taki sam sposób. Ona nie mogła być inna. Do końca myślała, że będzie ponad swoje ograniczenia. Poza tym wydaje mi się, że nie miała już wyjścia…
– Jak mam to rozumieć?
– Gdyby zawróciła, nie wróciłaby więcej na Kanczendzongę. To była jej trzecia próba. Ta góra była chyba ponad jej siły – fizyczne, bo mentalnie na pewno nie. Całe jej życiowe przedsięwzięcie by się załamało i zostałaby z niczym. Co by robiła? Prowadziłaby ścianki wspinaczkowe? Ja sobie tego nie wyobrażam.
[dropshadowbox align=”none” effect=”lifted-both” width=”auto” height=”” background_color=”#ffffff” border_width=”1″ border_color=”#dddddd” ]Rozmawiał Krzysztof Baranowski[/dropshadowbox]