Wydawać by się mogło, że napisanie autobiografii nie jest wielką sztuką. Rzeczywiście, samo spisanie wspomnień nie jest jeszcze wyczynem godnym uznania. Za taki można uznać z pewnością stworzenie książki o swoim życiu, która zainteresuje czytelników. Po lekturze „Mojego życia” Sereny Williams trudno oprzeć się wrażeniu, że amerykańskiej tenisistce ta sztuka nie do końca się udała.
Biografia młodszej z sióstr Williams jest bowiem bardzo nierówna. Owszem, można odnaleźć w niej kilka interesujących fragmentów, jednak nie jest ich na tyle dużo, żeby mówić o „Moim życiu” jako o wciągającym dziele. Autorka przede wszystkim skupiła się na wydarzeniach pozasportowych, marginalizując nieco to, co związane profesjonalnym tenisem. W książce niewiele jest opisów meczów, czytelnik niezbyt wiele dowie się z niej także o kulisach tenisowego światka czy największych rywalkach Sereny. Rodzina, dzieciństwo, czasy młodzieńczego treningu – to główne tematy, które poruszone zostały w autobiografii Williams. Pozwala to wprawdzie poznać sportsmenkę z innej, prywatnej strony, jednak wydaje mi się, że nie to jest głównym powodem, dla którego kibice sięgają po wspomnienia swoich idoli z kortu czy boiska.
Serena Williams otwiera swoją książkę opisem ćwierćfinałowego spotkania US Open 2008, w którym mierzyła się ze swoją starszą siostrą – Venus. Autorka nie podaje jednak wyniku tej konfrontacji, narrację kończąc na jednej z przerw w meczu. Do całego turnieju wraca na końcu książki, prezentując zapiski z dziennika, który prowadziła w trakcie imprezy w Stanach Zjednoczonych. Jest to znany i powszechnie stosowany zabieg, który dobrze wprowadza w lekturę, a także sprawnie zamyka ją klamrą. Małe wyjaśnienie należy się jednak czytelnikom, którzy zastanawiają się, dlaczego narracja w „Moim życiu” kończy się na roku 2008. Książka, mimo że w Polsce wydana przed miesiącem, w Stanach Zjednoczonych ukazała się w 2009 roku, czyli w momencie, kiedy zwycięstwo Sereny Williams w US Open był jak najbardziej aktualnym i świeżym wydarzeniem w jej życiu.
Po krótkim wstępie z opisem ćwierćfinałowego spotkania, amerykańska tenisistka przechodzi do opisu najmłodszych lat swojego życia. Rozpoczyna od przybliżenia sylwetek rodziców, gdyż to właśnie oni wybrali przyszłość córek – postanowili, że zostaną światowej sławy tenisistkami. Następnie autorka pisze o pierwszych treningach, na które codziennie po szkole zabierał je tata. Warto podkreślić, że oprócz słynnego duetu, tenis trenowały także dwie pozostałe córki Williamsów, które jednak ostatecznie wybrały inną życiową drogę. Opis treningów na kortach w Compton jest jak najbardziej uzasadniony. To właśnie dzięki nim siostry Williams stały się tak znakomitymi sportsmenkami, które obecnie kojarzy pewnie każde dziecko w Stanach Zjednoczonych. Tyle tylko, że Serena na opowieściach o najmłodszych latach skupia się, moim zdaniem, zbyt mocno. Pierwsze kilkadziesiąt stron można by skrócić do kilkunastu i jestem pewien, że jakość autobiografii na pewno by na tym nie ucierpiała. Zwłaszcza, że autorka często dzieli się z czytelnikiem przeżyciami, które są tak naprawdę mało interesujące.
Nowe piłki są właśnie takie. Po dziś dzień za każdym razem, kiedy poczuję zapach świeżo otwartej puszki z piłkami, przychodzą mi na myśl pojemniki, które przynosił tato, i chwile, kiedy je otwierał, a ja, wdychając woń nowości, czułam się jak prawdziwa tenisistka. Były tak czyste i żółte, a w dotyku delikatne jak świeżo przystrzyżone włosy… To kwintesencja tego, o czym momentami pisze Williams. Chciałoby się rzec, cytując klasyka, „Ludwiku Dorn i Sabo, nie idźcie tą drogą!”. Niestety, autorka często decyduje się na podobne wynurzenia albo przytacza historie, po zapoznaniu się z którymi można się tylko zastanowić, dlaczego znalazły się w książce. Raz przypomina o tym, jak siostra udała, że obcięła jej włosy, na co Serena zareagowała tym samym, tyle że zrobiła to naprawdę. W innym miejscu autorka pisze z kolei o tym, jak zjadła cały zapas ulubionego przez wszystkich w domu „chlebka z Hungry Howie”, a następnie nie chciała się do tego przyznać. Rozumiem, że te sytuacje były dla Sereny Williams ważne, a cała rodzina do dziś śmieje się do rozpuku, wspominając te momenty. Przed oddaniem książki do druku warto było się jednak zastanowić, czy będzie to coś, co w choć małym stopniu zainteresuje czytelników? Wydaje się, że autorka nie rozważyła tego pytania, kierując się przy pisaniu przede wszystkim własnymi odczuciami i ignorując zupełnie oczekiwania odbiorców.
Dziwi to tym bardziej, że Williams w pracach nad książką pomagał dziennikarz Daniel Paisner. Powinien więc dobrze wiedzieć, co może zaciekawić czytelników, a co okaże się dla nich po prostu banalne i nie warte uwagi. Paisner dotychczas pomagał przy pisaniu wspomnień aktorom, co powinno być podpowiedzią na przyszłość dla kibiców. Jeśli w jakiejś książce o sportowcu macza palce osoba specjalizująca się dotychczas w życiu celebrytów, istnieje duże prawdopodobieństwo, że taka pozycja będzie przede wszystkim o życiu prywatnym bohatera. Sprawdziło się to w przypadku biografii „David Beckham. Piłkarz, celebryta, legenda”, która napisała Gwen Russell, zdaje się sprawdzać także w przypadku wspomnień Williams. Nie sięgając po pomoc dziennikarza sportowego, autorka dała jasny sygnał: „Chcę przede wszystkim skupić się na moim prywatnym życiu”. Nie można jednak powiedzieć, że we wspomnieniach Williams nie ma nic o jej sportowej karierze. Jest kilka fragmentów, które zawierają opis najważniejszych meczów, jest w końcu wiele o początkach przygody Sereny z rakietą i to nie tylko w kontekście rodziny i dzieciństwa, ale także pierwszych poważnych rozgrywek przyszłej mistrzyni. To właśnie te części autobiografii są najciekawsze.
O ile niektóre sytuacje z życia najmłodszej z sióstr Williams nie wydały mi się interesujące, o tyle o innych przeczytałem z przyjemnością. Spodobała mi się na przykład historia z pierwszym poważnym turniejem Sereny, na który, będąc jeszcze dzieckiem, zapisała się… sama, gdyż ojciec nie chciał się zgodzić na to, by tak wcześnie wzięła w nim udział. To akurat informacja, która jest ciekawą anegdotą. Dobrze czytało się też rozdział poświęcony turniejowi w Indian Wells, kiedy to Serena Williams była podczas finałowego meczu z Lindsay Devenport niesamowicie wygwizdywana i obrażana. Wszystko dlatego, że z półfinałowego starcia w tym turnieju z powodu kontuzji wycofała się jej siostra Venus, która miała być rywalką Sereny, co zostało odebrane jako chęć manipulowania wynikami i nieuczciwa gra sióstr. Mówiąc krótko – ciekawie było tam, gdzie autora decydowała się w swojej narracji na opis wydarzeń ściśle związanych z tenisem. Książka zresztą po przeciętnym początku prezentuje się później lepiej, choć podczas jej czytania trudno oprzeć się wrażeniu, że Serena Williams jest osobą mocno niedojrzałą.
Zwykle bywa tak, że, czytając wspomnienia jakiegoś sportowca, nabiera się do niego sympatii. Każdy stara się w końcu zaprezentować własną osobę w swojej biografii z jak najlepszej strony. W przypadku autorki „Mojego życia” nie do końca tak jest. Nie wiem, czy to kwestia niedojrzałych zachowań w dzieciństwie, które opisała Williams (pokornie stwierdzając jednak, że zachowywała się jak rozwydrzona księżniczka, której wszystko się należy) czy też używania przez nią zdrobnień (wspomniany „chlebek” czy powtarzane w kółko „tatuś”, które doprowadza do szału), ale po lekturze autobiografii tenisistka jawi mi się jako osoba bardzo infantylna. Czytając jej wspomnienia, a zwłaszcza dziennik z US Open 2008, odniosłem wrażenie, że autorka ma co najwyżej 17 lat (pisząc książkę miała 27 wiosen) – wieczorami ogląda kreskówkę „Spider-Man”, zajada się ciastkami Oreo oraz burgerami, a także w opisie kolejnych dni turnieju stosuje formy typu „ŁAŁ” czy „LOL”. To chyba najlepszy dowód na to, że nie wszyscy sportowcy muszą koniecznie sięgać po pióro i starać się przekazać coś kibicom.
Autobiografię Sereny Williams można podsumować parafrazując słynne powiedzenie: „momenty były”. Szkoda tylko, że tych ciekawych fragmentów jest w książce „Moje życie” stosunkowo niewiele. Pozycja amerykańskiej tenisistki skierowana jest chyba przede wszystkim do jej największych fanów, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej o swojej ulubienicy. O ile poprzednia propozycja Wydawnictwa Bukowy Las – „Andy Murray. Niezwykła historia” Marka Hodgkinsona była naprawdę znakomita i stanowiła kopalnię anegdot dotyczących tenisa, tak biografia Williams jest lekturą znacznie mniej interesującą. W przypadku amerykańskiej tenisistki umiejętności sportowe nie idą w parze ze zdolnościami pisarskimi. Znacznie przyjemniej ogląda się jej grę, niż czyta to, co ma do przekazania.