Wojciech Hadaj to człowiek, który od wielu lat kojarzony był z Legią Warszawa. Teraz, kilka miesięcy po zwolnieniu z klubu, na rynku pojawiła się jego książka opisująca ponad dwie dekady jego pracy dla stołecznej ekipy. Co narrator tej opowieści sądzi o osobach, które pracowały na Łazienkowskiej – począwszy na piłkarzach, kończąc na osobach decyzyjnych? O tym przeczytacie w wywiadzie z tym autorem.
– Krzysztof Baranowski, Sportowa Książka Roku: Przygotowując się do tej rozmowy szukałem informacji, które pojawiały się w mediach zanim „Moja Legia” pojawiła się na rynku. W jednej z rozmów mówił Pan, że gdy była ona już gotowa, dopisany musiał zostać do niej rozdział, gdy „kilka ton betonu spadło Panu na głowę”, czyli o zwolnieniu z klubu. 23 lata pracy to szmat czasu, niektóre małżeństwa mają krótszy staż. To ciągle trudny temat do rozmowy?
– Wojciech Hadaj: Jestem absolutnie przekonany, że nigdy nie zmienię zdania – to była najlepsza praca, jaką w życiu miałem. Pracowałem także jako dziennikarz sportowy, czy w pewnej instytucji finansowej, ale to nie było to, czego oczekiwałem. Praca w Legii idealnie rekompensowała mi to, że nie byłem piłkarzem, bo od dziecka marzyłem, żeby grać dla Legii. Przyczyny tego były różne – i talent nie był aż taki, żeby tak się stało, ale też nabory w tamtych latach, kiedy zgłaszałem się do klubu były śmieszne, wręcz kuriozalne. Nie załapałem się, ale myślę, że głównie z braku tego talentu, który jest potrzebny w takim klubie. Ta praca wypełniała mi to niespełnienie piłkarskie. Byłem blisko drużyny, poznałem wielu zawodników, trenerów, działaczy, zobaczyłem, jak funkcjonuje to w stopniu większym, niż jest to możliwe dla kibica. To dla mnie sprawa wciąż drażliwa, ponieważ do dzisiaj nie wiem, dlaczego mnie zwolniono. Przypuszczam, jakie mogły być tego powody, ale nie wiem, dlaczego prezes Mioduski rękoma swoich ludzi zwolnił mnie 19 lutego [2018 roku – przyp. red.] z pracy w Legii.
– Pisze Pan w książce, że w dużej mierze powstawała ona na komputerze w pracy. Rozumiem zatem, że „Moja Legia” tworzona była przez dłuższy czas. Kiedy pojawił się pomysł, żeby spisać to, co wydarzyło się w ciągu tych ponad dwóch dekad na klubowych korytarzach?
– Pierwsze zdania tej książki zacząłem pisać jakieś dwa, trzy lata temu. Przyglądając się temu środowisku, hierarchii wartości, jaka obowiązuje wśród piłkarzy, modzie, stylowi przeżywania porażek – a właściwie ich nie przeżywania. U kibiców, u pracowników, czy u samego siebie widziałem większe zmartwienie po przegranych niż u zawodników. Ten piękny zamek z kart, jaki sobie stworzyłem, który obrazował mi to, jak pięknie jest być piłkarzem Legii zaczął mi się rozpadać. W momencie, gdy kolejny raz zobaczyłem, że piłkarze po porażce, która nie miała prawa się zdarzyć z racji na poziom rywala zbywali wszystkie pytania stwierdzeniem „bo to jest piłka” coś we mnie pękło. Uznałem, że traktują nas wszystkich za idiotów i nie interesuje ich nic poza tym, żeby mieć wypłaty na czas. Że kompletnie nie są przywiązani do klubu. Postanowiłem, że podzielę się swoją frustracją i swoimi przykrymi spostrzeżeniami z ludźmi, dla których być może – tak jak dla mnie – piłkarze przez lata byli bogami. Przestali nimi być i chciałem to z siebie wyrzucić. Nie wiedziałem jak to zrobić. Nie planowałem stanąć na Rondzie Dmowskiego i krzyczeć „piłkarze to oszuści i wszystkich nas mają gdzieś”, tylko postanowiłem to spisać.
– Jak wyglądały prace nad nią?
– Korzystałem z komputera w pracy wypełniając wolny czas pomiędzy wycieczkami, które od kilku lat oprowadzałem po stadionie. Czekając na taką grupę, zamiast patrzeć w sufit, pisałem – dwie strony, czasem pięć, dziesięć – w zależności od tego, jak dużo wycieczek pojawiało się danego dnia. Były dni, w których nie było ich w ogóle, więc miałem więcej czasu. To nie działo się zatem kosztem moich zajęć zawodowych i nie mówiłem „nie oprowadzę was, bo będę teraz pisał kolejne pięć stron swojej zajebistej książki”. Od razu może uprzedzę Pana pytanie, bo spotykam się ze stwierdzeniami, że napisałem tę książkę, żeby się zemścić.
– Tak nie chciałem tego ująć.
– Książka była napisana już dawno przed moim zwolnieniem. Dopisany został do niej tylko ostatni, bardzo krótki rozdział – i tyle.
[Wojciech Hadaj opisuje w nim krótko dzień, w którym został zaproszony do gabinetu wiceprezesa Jarosława Jankowskiego i został poinformowany o zwolnieniu. – przyp. red.]
– Bardziej chciałem zapytać, czy „Moja Legia” jest po prostu wyrzuceniem z siebie tego wszystkiego, co bolało Pana przez te 23 lata. Czy to jest coś w rodzaju spowiedzi?
– Tak, można tak powiedzieć. Ja bardzo długo, dzisiaj uważam, że o wiele za długo, idealizowałem to środowisko i idealizowałem piłkarzy. Bardzo naiwnie myślałem, że ktoś, kto gra w Legii osiągnął szczyt marzeń, jeśli chodzi o polski futbol. Wierzyłem, że dla nich to najlepszy klub, najlepiej płacący, mający ogromną rzeszę fanów. Ja tak myślałem latami i myślałem, że piłkarze tak myślą. Natomiast gdy byłem coraz bliżej, zauważyłem, że to nie jest dla nich ważne. Ważniejsze jest to, żeby sobie kupić kolejny samochód, żeby się coraz dziwniej ubierać, żeby otaczały ich coraz bardziej plastikowe lale ze sztucznymi cycami i wypełnionymi silikonem wargami. W pewnym momencie poczułem się oszukiwany. Oszukiwany przywiązaniem do barw, „ogromnym” zaangażowaniem w trening i mecze, w których piłkarze dreptali po boisku. Jak to widziałem, to myślałem, że złość mnie rozsadzi a moja bezsilność jeszcze bardziej mnie nakręcała, żeby coś z tym zrobić.
– I wtedy pojawił się pomysł książki.
– Wiedziałem, że to spiszę. Powtarzałem sobie, że to będzie w takiej formie, ale temat książki pojawił się dopiero w pewnym momencie. Ale mówiąc o spisywaniu, taka forma wydawała mi się najłatwiejsza. No i jest.
– W książce mówi Pan, że dobrze się dzieje, że kibice żyją w błogiej nieświadomości. Kochają piłkarzy i tak niech lepiej zostanie. Gdyby poznali ich z bliska, na pewno zmieniliby o nich zdanie…
– Gdyby kibice albo przynajmniej ich ogromna większość poznała zawodników tak dobrze, jak ja – i myślę, że dotyczy to piłkarzy na całym świecie, nie tylko w Polsce – to cały ten czar by prysnął. Z tego całego udawania i nieszczerości, jaka od nich bije wyszłoby to, że to są śmieszni ludzie. Mają talent do gry w piłkę – po prostu. Natomiast w całej innej sferze życia są zagubionymi, śmiesznymi, zakompleksionymi ludkami, którzy myślą, że pieniądze, które zarabiają na grze powodują, że są kimś lepszym. A oni są zwykłymi, śmiesznymi – w większości, bo wiadomo, że wszędzie są wyjątki – ludźmi. Jacy są naprawdę dowiadujemy się, jak kończą kariery. To bankruci, rozpadają się im rodziny, alkoholicy, pracują w jakichś śmiesznych miejscach, które gdyby im kiedyś zaproponowano to by powiedzieli, że ktoś jest idiotą, że w ogóle myśli, że będą tym zainteresowani. Większość piłkarzy to są beznadziejni ludzie, jeśli chodzi o zwykłe życiowe sprawy.
– Dlaczego?
– Ponieważ przez całe lata za nich się myślało, za nich się załatwiało, podsuwało im się wszystko pod nos, łącznie z jedzeniem śniadań, obiadów i kolacji – odpowiednio zliczonych i dietetycznie zestawionych. Później kończą granie i – przejaskrawię ten przykład – wchodzą na pocztę albo do apteki i nie wiedzą, co zrobić. Nie wiedzą, że trzeba pobrać numerek, stanąć w kolejce. Teraz oczywiście przesadzam, ale chodzi mi o to, że całymi latami żyją pod kloszem, sztab ludzi za nich myśli, oni mają tylko grać w piłkę i jeszcze „skurwysyństwo” nie potrafi tego dobrze robić, a dostają pieniądze, jakby byli na najwyższym poziomie. To mnie też rozwalało – kiedy dowiadywałem się, ile oni zarabiają, a co prezentują na boisku.
Po niewiele ponad stu stronach powiem tak: książka literacko dość przeciętna, ale Hadaj wali w niej grubymi pociskami ? pic.twitter.com/w7homeKW9R
— SportowaKsiążkaRoku (@SportowaKsiazka) 3 listopada 2018
– Było kilka książek na polskim rynku, w których opisywane były sytuacje z agentami piłkarskimi, którzy musieli załatwiać za piłkarzy tak prozaiczne sprawy, jak pójście na zakupy. Przerażające.
– No właśnie. W Legii też przez kilka lat – prawdopodobnie dalej, chociaż teraz już nie mam takich informacji – byli ludzie, którzy, gdy przychodził nowy piłkarz, szukali mu mieszkania, załatwiali instalację telewizji kablowej, wizytę u dentysty, czy w warsztacie samochodowym, pomimo tego, że w klubie był człowiek od floty. Czasami chcieli mieć jednak naprawę natychmiast, nie mogli zostać dwóch dni bez samochodu. Wtedy ten specjalny człowiek, do którego potrafili zadzwonić w środku nocy szukał warsztatu, który Jaśnie Panu Piłkarzowi naprawi go momentalnie. Większość takich spraw było załatwianych przez klub, ale czasami zdarzały się na przykład sytuacje, że piłkarz zatankował nie ten rodzaj paliwa, co trzeba.
– Tak, była ta historia w książce.
– Teraz, gdy czytam wywiad z piłkarzem w gazecie, czytam dwa-trzy pytania i przeważnie przestaję, bo wszystko jest utarte, dyżurne, wyćwiczone na pamięć.
– W „Mojej Legii” dostaje się zwłaszcza piłkarzom zza granicy, z regionu dawnej Jugosławii, czy Ameryki Południowej. Dla nas to są najemnicy przyjeżdżający do Europy dla pieniędzy, ale szczególnie mocno skupia się Pan na ich bezczelności nie tyle wyrażanej do kibiców na stadionie, co do lekceważenia ich obowiązków związanych z wizerunkiem klubu.
– Każdy piłkarz ma w kontrakcie punkt – nie sformułuję go dokładnie, ale oddam sens – że ma być do dyspozycji klubu na potrzeby marketingowe. Odwiedzanie dzieci w szkołach, udział w piknikach, czy otwarciu boisk temu służy. Piłkarze nienawidzą tych imprez. I niech Pan posłucha dlaczego.
– Zamieniam się w słuch.
– Bo to imprezy, na które muszą pojechać średnio raz na pół roku, a według nich, te dwie czy trzy godziny RAZ NA PÓŁ ROKU powodowały, że oni mniej czasu poświęcali rodzinie… Zakłamanie, zakłamanie i jeszcze raz zakłamanie…
– Nie wiem, co mam w tej sytuacji powiedzieć.
– Jeśli chodzi o wizyty w szkołach, nie znosili tego. W czasie wizyty zachowywali się tak, jakby marzyli, żeby tam być. I ich marzenie się spełnia. Tylko pod stołem albo do ucha po pół godzinie, a zwykle spotkania trwały półtorej godziny słyszałem: „kiedy koniec?„, „weź zrób, żebyśmy mogli już jechać„, „jak mnie następnym razem weźmiesz, to nie pojadę„. To wszystko były szeptanki, natomiast do dzieci: „ale super, że was poznałem„. Mówię Panu: obłuda, obłuda i jeszcze raz – kurewska obłuda. Nieco inaczej było z wyjazdami do szpitali. Prawdopodobnie uruchamiali w swoich mózgach mechanizm, który podpowiadał im – „kurde, no nie, do szpitala to głupio nie jechać„. Tam łatwiej było ich namówić.
– Co podobało mi się w „Mojej Legii” to to, że nie chowa Pan głowy w piasek, jak niektórzy autorzy swoich opowieści. Pisząc o różnych sytuacjach, podawane są imiona, nazwiska, czy funkcje pozwalające jednoznacznie scharakteryzować osoby, z których się Pan śmieje, czy też które są chwalone, bo takie historie też znajdują się w książce. Ktoś się na Pana obraził po premierze?
– Do tej pory nie dostałem żadnego takiego sygnału, a książka jest już dostępna od trzech tygodni [18 listopada mija miesiąc od premiery – przyp. red.], natomiast dostałem drobne informacje dotyczące rozdziału „Korytarzowe plotki”, w których jest trochę spraw związanych z życiem intymnym.
– To ten o romansach w pracy.
– Tak. Apropo tego rozdziału dostałem informację, że może on komuś rozbić rodzinę. Starałem się go napisać na tyle pokrętnie – myliłem tropy, zacierałem ślady, przeinaczałem świadomie pewne wydarzenia – aby ten rozdział nikomu nie sprawił kłopotów. W klubie przez wiele lat widziałem przeróżne sytuacje związane z emocjonalnymi wydarzeniami. Ponieważ książka jest o 23 latach za kulisami Legii, to postanowiłem, że o tym też będzie.
– Z drugiej strony jesteśmy dorośli. O takich konsekwencjach trzeba było myśleć wtedy, gdy te romanse się zaczynały, a nie teraz, jak jest ktoś, kto o tym pisze.
– Tak właśnie mówiłem tym, którzy taki zarzut mi stawiali. Trzeba było myśleć wcześniej. Za każdy czyn człowiek musi w życiu ponosić konsekwencje. Tak czy inaczej, do tej pory nie dotarły do mnie żadne wiadomości, żeby jakaś rodzina miała z tego powodu swoje ostatnie dni.
– A na etapie wydawniczym były jakieś sugestie, żeby nie pisać o pewnych sprawach, bo mogą ściągnąć kłopoty?
– Byłem bardzo zdziwiony, bo na etapie wydawniczym zachęcano mnie, by podawać nazwiska w rozdziale, o którym przed chwilą wspominałem, natomiast gdy to usłyszałem to włosy stanęły mi dęba, bo wolałbym podać nazwiska w każdym innym rozdziale w kontrowersyjnych sprawach. Na szczęście wydawca tego nie przeforsował. Natomiast to, z czym nie mogę sobie poradzić i o czym rozmawialiśmy w naszych poprzednich rozmowach, to fakt, że w innych miejscach redaktor dokonywał korekt kompletnie nie pytając mnie, co o tym sądzę. Nie dyskutował ze mną, czy dany temat ma być, czy nie, tylko wywalił wiele rzeczy. Dzięki mojemu uporowi i zdecydowaniu cząsteczka z tych rzeczy została przywrócona. Tych historii jest jeszcze tyle, że myślę o napisaniu coś w rodzaju suplementu do pierwszej części lub nazwać to „Moją Legią 2”, gdzie na stu, może stu pięćdziesięciu stronach chciałbym zawrzeć to, co teraz zostało usunięte przez wydawcę. Wiem jedno – nie wiem, czy ta książka wyjdzie za rok, czy za dwa lata, ale będzie to u kogoś innego.
– Tak jak pisałem w recenzji, „Moja Legia” to książka, którą czyta się ciężko, ponieważ ciekawa treść przysłonięta jest nieco przez błędy techniczne. Jakie opinie, abstrahując od moich poprzednich pytań, docierają do Pana na temat tego tytułu?
– Ci, którzy wiedzieli, że ja tę książkę piszę i mniej więcej wiedzieli, w jakim stylu chcę, żeby była, są troszeczkę zawiedzeni. Ja im mówiłem, że tam będzie „pieprz, sól i papryka”, a jest tylko taki lekki pieprzyk i minimalnie troszkę soli. Natomiast dla ludzi, którzy nie wiedzieli, co w książce będzie ją chwalą. Opinie są podzielone – ta niewielka grupka, która wiedziała mówi, że miało być mocniej – a nie jest aż tak mocno. Ta druga, większa, twierdzi że są tam mocne i ciekawe rzeczy. Wszystkim mówię, że dopiero pierwsza i druga część będzie stanowiła całość. A co w niej będzie? To, co wypadło z pierwszej.
– Poza Warszawą, co oczywiste, książka nie jest szczególnie promowana, chociaż nawet w Krakowie, czy Poznaniu kibiców Legii można znaleźć. Sam znam kilku.
– Podstawowym powodem oczywiście jest to, że kibiców Legii najwięcej jest w Warszawie i na Mazowszu, ale czemu nie jest promowana w Polsce to pytanie do wydawcy. Przy okazji wydania książki poznałem minimalnie rynek wydawniczy i myślę, że ogromna rola w promowaniu książki leży po stronie wydawcy, a nie autora. Na tyle, na ile mogę książkę promuję – był ze mną wywiad w Sport.pl w programie „Dogrywka” i w serwisie internetowym, na dniach ukaże się rozmowa ze mną w stołecznej „Gazecie Wyborczej”, czy na Weszło, które miesięcznie czyta kilkaset tysięcy ludzi. Natomiast wydawca załatwił mi wywiad w Superstacji – oglądalność mikroskopijna – i wizytę w Radiu dla Ciebie – słuchalność mikroskopijna. Za kilka dni idę również na nagranie do Polsatu, ale to też dzieje się za sprawą moich prywatnych kontaktów. Nie wiem dlaczego tak robi, tak samo jak nie mogę zrozumieć, dlaczego moja książka, która od wielu dni jest w pierwszej trójce, a przez kilka była pierwsza w TOP Empik w kategorii „Sport i wypoczynek” – teraz wyprzedził ją Klopp [Raphael Honigstein, „Jurgen Klopp. Robimy hałas”, Wydawnictwo Znak – przyp. red.] – nie jest obecna na półkach w Empiku. Jest w czołówce sprzedaży internetowej, ale na półkach jej nie ma. 23 listopada w Arkadii mam spotkanie autorskie i zastanawia mnie jedno – czy po tym spotkaniu pojawi się ona na półkach Empiku.
[W momencie publikacji tego wywiadu na pierwsze miejsce we wspomnianym rankingu Empiku wskoczyła książka „On, Strejlau„. „Moja Legia” zajmuje w nim aktualnie drugie miejsce.]
– To uważa Pan, że gdyby kto inny wydał „Moją Legię” osiągnęłaby ona większy sukces?
– Myślę, że tak.
– To nie pytam na koniec, czy napisze Pan drugą książkę, bo widzę, że jest Pan zdecydowany. Ale zapytać chcę o co innego – to będzie odpowiedź na rozgoryczenie, jakie Pan czuje w związku z tym, czego Pan oczekiwał, a jak wygląda „Moja Legia” finalnie?
– Rozgoryczenia mam dwa. To, że książka jest bardzo mocno okrojona i tylko wydawca wie dlaczego. Próbował mi to tłumaczyć, ale ja tych tłumaczeń nie przyjmuję. Może też nie bardzo mocno, bo to brzmi tak, jakby w tej książce nic nie było. Zostańmy przy tym, że jest w pewnym stopniu okrojona. Druga rzecz – rozczarowanie, które troszkę zelżało, jak zobaczyłem swoją książce na półce w dużej sieci, jaką jest Świat Książki. Natomiast cały czas towarzyszy mi rozgoryczenie związane z tym Empikiem. Wydawca udzielał mi na ten temat kilku różnych odpowiedzi i ja do końca nie wiem, która z nich jest prawdziwa.
[dropshadowbox align=”none” effect=”lifted-both” width=”auto” height=”” background_color=”#ffffff” border_width=”1″ border_color=”#dddddd” ]Rozmawiał Krzysztof Baranowski[/dropshadowbox]