Wiara w istnienie boga, objawiająca się czczeniem jednego lub więcej bóstw, jest fundamentem każdego systemu religijnego. W judaizmie i chrześcijaństwie czci się Jahwe, muzułmanie modlą się do Allaha, z kolei w greckiej mitologii znaleźć można było aż dwanaście potężnych i nieśmiertelnych istot. Wymieniając wszystkie religie świata trzeba dodać, że Argentyńczycy mają jeszcze jednego, nieformalnego Boga. Diego Maradonę. Tak jak oni, potrafił oddziaływać na ludzkie światy.
Kościół Maradony ma solidne fundamenty. W ramach wyznania wiary stworzono o nim blisko trzydzieści filmów dokumentalnych, ponad pięćdziesiąt książek, z których kilka pojawiło się również w Polsce, jego postać była przedmiotem wielu rozpraw akademickich. Dziennikarscy apostołowie mogą z powodzeniem notować z jego udziałem piłkarską biblię. Nie dziwi zatem, że spisania życiorysu argentyńskiego gwiazdora podjął się jeden z najlepszych hiszpańskojęzycznych dziennikarzy – Guillem Balague.
„W Boca Juniors robotnicy oraz ubodzy z pobliskich dzielnic, w tym ojciec Maradony, dzielili wspólne marzenie – zagrać na oczach przyjaciół na stadionie Bombonera. Parafrazując socjologa Pablo Alabarcesa, gdy komuś powiedzie się w Boca, media potraktują jego sukces jak wielki triumf kogoś, kto nie miał nic. Maradonie całkowicie to odpowiadało.„
Lubię książki Balague, bo nie są typowymi biografiami, jakie trafiają zwykle na rynek sportowy. To nie są publikacje z łatwą narracją. Ten autor, co pokazał już przy opisywaniu historii Leo Messiego i Cristiano Ronaldo, skupia się zwłaszcza na sferze psychicznej swoich bohaterów, analizując ich zachowania i towarzyszące temu skutki. Tu, w Maradonie, oprócz szczegółowego opisu życiowych wyborów mamy próbę odpowiedzi na pytanie, czy Diego żył tak jak chciał, czy może jednak niekoniecznie. Czy opanowały go demony a on sam okazał się dużym dzieckiem, które nie poradziło sobie ze sławą i byciem wielkim w oczach wielu zwykłych śmiertelników. Sportowców, których postrzegano jako wybitnych było wielu, ale ilu było takich, którzy mogli być jeszcze lepsi, gdyby pozwoliłaby im na to głowa i sprzyjające okoliczności? Pewnie jeszcze więcej. Czy Diego należy do tego grona? Trzeba odpowiedzieć sobie samemu po lekturze. Niewątpliwie jednak, pod płaszczem silnej jednostki krył się nieśmiały dzieciak, el pelusa, którego nawet najmniejsze wątpliwości spychały z tronu.
Jak to u Balague, istotnym elementem jest opowieść o młodości. Lubię u Guillema to jak kreśli rodzinne realia i na tej podstawie trafnie przedstawia proces rozwoju młodego człowieka-piłkarza. Później gdy ten młody człowiek wyrwał się z biedy, wodził za nos włoską opinię publiczną, pracowników SSC Napoli, Argentinos Juniors, argentyńskiej kadry a w końcu – samej camorry. Wszędzie tam, gdzie Maradona był liderem, z drugiej strony był człowiekiem, który wymagał od otoczenia bezwzględnej akceptacji i zrozumienia, by mógł błyszczeć.
Są w tej książce wszystkie cienie i blaski popularności. Jest rozwiązłość i krzywdy wyrządzone własnej rodzinie, nadużywanie zaufania, zdrady i powroty. Ze względu na specyfikę czasów, mentalności Argentyńczyków, czy realiów, zwłaszcza życia pod wojskową dyktaturą, warto sobie tę lekturę uzupełnić „Aniołami o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona, by mieć pełen obraz społeczeństwa Ameryki Łacińskiej. Bez tego nie da się w pełni zrozumieć Diego. Ale czy kogoś takiego w ogóle dałoby się zrozumieć po jakiejkolwiek lekturze?
Maradona był fenomenem na boisku, jak i w popkulturze. Nic nie zdarza się dwa razy? Nieprawda. Nawet słynna Ręka Boga miała swój drugi raz, ale dziś się o tym nie mówi…