Mateusz Karoń – „W książce omijamy smuty”

Radosław Kałużny. Powrót Taty

Polecane

Mateusz Karoń – „W książce omijamy smuty”

Mateusz Karoń – „W książce omijamy smuty”

20 lipca 2016 roku to dzień premiery autobiografii Radosława Kałużnego. Książka wydana przez Wydawnictwo Kopalnia powstała z inicjatywy młodego dziennikarza – Mateusza Karonia, który zadebiutował tym samym na rynku polskiej literatury sportowej.

SKR: Jesteś młodym człowiekiem na początku kariery zawodowej i masz już na swoim koncie napisaną książkę – nie każdy dziennikarz może się tym pochwalić. Czy Twoje założenia odnośnie tego typu pracy spotkały się z rzeczywistością?

Mateusz Karoń: Poniósła mnie młodzieńcza fantazja. Uznałem, że chciałbym napisać książkę, zacząłem szukać tematu, choć nie byłem przygotowany do takiego zadania.

Czyli to, że przeczytałeś o tym, że Radosław Kałużny pracuje w magazynie DHL to był początek, ale już wcześniej myślałeś o napisaniu jakiejś książki.

– Może inaczej: kiedy zaczynałem pisać, marzyłem o tym. Pamiętam spotkanie autorskie dotyczące biografii Andrzeja Iwana („Spalony” – przyp. red.) w Nowej Hucie, na którym zjawili się Krzysztof Stanowski, Iwan i piłkarze starej Wisły. Już byłem po lekturze i tak sobie myślałem: „kurczę, fajnie byłoby kiedyś też napisać książkę”. Wtedy miałem chyba 16 albo 17 lat, który to był rok?

Premiera „Spalonego” to 2012 rok.

– W takim razie miałem 18 lat. Pomysł napisania książki wydawał się odległy, ale gdy już trafiłem do „Przeglądu Sportowego”, stwierdziłem „czemu nie teraz?” i zacząłem szukać kontaktu do Radka. Po dograniu szczegółów nadszedł moment, w którym trzeba ruszyć tyłek. Trochę bałem się tego zadania, ale stwierdziłem, że przecież nie odpuszczę. Uczyłem się dziennikarstwa, w którym trzeba drążyć jeden wątek. Konieczne było poruszenie niektórych spraw kilkanaście, kilkadziesiąt razy, żeby dana historia nabrała konkretnych kształtów.

Coś nowego. Praca dla gazety lub strony internetowej – w zależności od skali materiału – to zwykle zbieranie danych przez kilka dni, tydzień. Książka to jednak zdecydowanie większy i trudniejszy logistycznie projekt.

– Bywało tak, że przez 4-5 godzin grzebałem w starych gazetach, żeby zadać 30 pytań na jakiś temat i miałem z tego 10 minut rozmowy, bo nie wszystko Radkowi podchodziło, nie wszystko też pamiętał. Bywało również tak, że rzuciłem jakieś pytanie z niczego i właściwie przez 5 minut mówił bez przerwy. Wystarczyło zostawić telefon na stoliku i iść do toalety, a za chwilę wszystko byłoby gotowe.

Okładka

Okładka

Materiał pisał się sam.

– Bywało i tak, bo Radek to fajny rozmówca. Ludzie uważają go za zamkniętego gościa, a to naprawdę świetny facet.

Przywołując sławny artykuł o magazynie DHL, mówiłeś w jednym z wywiadów, że odkąd o tym usłyszałeś, starałeś się poprzez sieć kontaktów dotrzeć do Kałużnego. Jak długo Ci to zajęło?

– Nie wiem. Po prostu wydzwaniałem do ludzi. W końcu odezwała się do mnie Ewa (obecna żona Kałużnego – przyp. red.). Ale czy to trwało tydzień, dwa, czy miesiąc – nie potrafię powiedzieć. Po prostu dzwoniłem. Założyłem sobie, że co jakiś czas będę „nękał” jego znajomych i próbował. W końcu się udało.

Co ciekawe, nikt mi nie chciał podać numeru, natomiast w końcu odezwała się właśnie jego żona. Powiedziałem, że mam propozycję i fajnie byłoby, gdyby chociaż jej wysłuchali.

Jesteś z Olkusza, on z Białegostoku. Dzieliła Was spora ilość kilometrów. Czy jak jeździłeś między swoim a jego domem nie przyszła chwila zwątpienia, w której pomyślałeś: „nie chce mi się, nie dam rady”?

– Nie, nie przyszło dlatego, że nie jeździłem samochodem. Do Białegostoku podróżowałem pociągiem czy autobusem, a zawsze miałem ten czas wyładowany do maksimum. Albo coś spisywałem, albo się przygotowywałem, myślałem jak prowadzić daną rozmowę; bardzo rzadko zdarzało mi się na przykład obejrzeć film. Nawet nie miałem czasu, żeby czytać książki.

Było co robić…

– Tak, to był bardzo intensywny okres, bardzo trudne półtora roku. Także, jeśli chodzi o życie prywatne.

Żeby książka była interesująca dla czytelników nie może być sztucznie przedłużana. Czy jak zebrałeś cały spisany materiał i przekazałeś go wydawcy, zdarzały się sytuacje, w których musieliście pewne fragmenty skrócić lub usunąć z ostatecznej wersji?

– Pisząc tę książkę, założyłem: smuty omijamy. Mam nadzieję, że faktycznie ich tam nie ma.

Raczej spotykam się z pochlebnymi recenzjami, negatywnych jeszcze nie widziałem. Nie masz zatem takiego poczucia, kiedy trzymasz finalną, wydaną wersję książki, że jednak coś byś chciał w niej zmienić?

– Coś na pewno bym chciał w niej zmienić, ale… jeszcze jej nie czytałem.

Radek też nie?

– Właśnie rozmawialiśmy ostatnio i mówił, że jeszcze jej nie czytał, tylko położył na półce. Ostatni raz widział ją w autoryzacji.

W niektórych fragmentach, ewidentnie gryzł się w język. Zachował dla siebie pewne nazwiska. Opowiadając anegdoty czasem nie kończy tematu i pozostawia pole do domysłów. Nie miałeś ochoty dokręcić mu śruby, żeby jednak wyjawił trochę więcej?

– Jasne, ze go dociskałem. Czasami zdradzał personalia, ale prosił, by ich nie podawać. Innym razem z marszu mnie gasił, żebym nie pytał, bo i tak nie powie.

Do promocji książki próbowaliście nakłonić byłe polskie kluby Radka, czyli Wisłę Kraków i Zagłębie Lubin. Jak to się skończyło?

– Zaczęliśmy rozmowy z Zagłębiem i odpowiedź mnie zaskoczyła. Wiedziałem, że będą chcieli pomóc, natomiast nie spodziewałem się, że zostanie nam udostępniona sala konferencyjna, zostaniemy zaproszeni na mecz i otrzymamy pomoc w promocji książki. Nie ukrywam, że jest to dla mnie pozytywny szok. Nawet nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć pracownikowi klubu. Podziękowałem i trochę mnie zatkało.

W przypadku Wisły to wyglądało trochę inaczej…

– Nie spodziewałem się, że będzie to wyglądało aż tak nieprzyjemnie. Cały czas mówimy oczywiście o poprzednim kierownictwie. Dostaliśmy cenę eventu. Rozumiem, że klub ma swoje stawki. Zapewne są one uzasadnione. Jednak, kiedy zobaczyłem szczegółowy kosztorys, opadła mi szczęka. Wisła zażyczyła sobie, by zapłacić za dwa bilety: dla mnie i dla Radka. Naprawdę to 100 czy 200 złotych jest aż tak ważne? Zawsze wydawało mi się, że są na świecie wartości bezcenne.

Czy Radosław ma poczucie spełnienia – zarówno życiowego, jak i sportowego?

– Często słyszę od niego pogardliwe stwierdzenie – „jestem prostym kopaczem z Lubina”, co by wskazywało, że zrobił wielką karierę, jak na „prostego kopacza”. Jak patrzę na nią, to miał on przede wszystkim pecha do kontuzji. W pewnym momencie zaczęły męczyć go kolana i wydaje mi się, że wycisnął z kariery sporo, jak na gościa, który miał problemy zdrowotne. Gdyby nie to, na pewno w Bundeslidzie jeszcze by trochę pograł.

To znaczy?

– Radek to fajnie określa – „techniczny to ja nie byłem, ale nikt mi nie zabronił gryźć i kopać”. W Bundeslidzie się to sprawdza, jak dajesz z siebie 110%. Kiedyś Dariusz Pasieka opowiadał, że zrobił karierę w 2. Bundeslidze tylko dlatego, że ciężko pracował. Jak wsiadał do samochodu po treningu, to zasypiał ze zmęczenia za kierownicą. Tam takich ludzi się szanuje.

Twoją książkę wydało Wydawnictwo Kopalnia. To był naturalny wybór, ze względu na współpracę z Markiem Wawrzynowskim przy jednym z portali internetowych?

– Nie myślałem w ogóle czy zadzwonić do kogoś innego. Po prostu skontaktowałem się z Markiem, powiedziałem wprost: „jedziemy do Białegostoku!”. Wsiadł ze mną do autobusu i pojechaliśmy, po prostu. Nie jestem pewien, czy wypada mi współpracować z kimś innym. Marek jest takim moim „promotorem”. On brał udział w namówieniu kierownictwa „Przeglądu Sportowego” czy „Wirtualnej Polski” na Mateusza Karonia. Chyba nie w porządku byłoby, gdybym odwrócił się do takiej osoby plecami.

Wspominałeś już wcześniej, że czytałeś „Spalonego”. Jak ogólnie oceniasz rynek polskiej literatury sportowej?

– Całkiem niezła była książka Grzegorza Króla („Przegrany” – przyp. red.), aczkolwiek troszeczkę monotonna – kasyno, dziewczyny, kasyno, dziewczyny. Cóż, widocznie takie miał życie. Od strony dziennikarskiej dobra robota zarówno Pawła, jak i Maćka (autorzy książki: Maciej Słomiński, Paweł Marszałkowski – przyp. red.). Wchłonąłem ją w trzy dni. Bardzo doceniam też pracę Piotrka Żelaznego przy Magazynie Kopalnia, ale to nie jest typowa książka. Nawet jak ją przeglądasz, to otrzymujesz kopa do rozwoju – kawał prawdziwego dziennikarstwa. Wzory to także Łukasz Olkowicz, Marek Wawrzynowski i kilku innych.

Można powiedzieć, że pisząc „Powrót Taty”, wzorowałeś się na jakiejś wcześniejszej publikacji, czy jednak jest to Twój typowo autorski projekt – od początku do końca?

– Nie chciałem się na niczym wzorować i trochę mnie wkurza, gdy słyszę, że to książka podobna do „Spalonego”.

Głównie ze względu na tematykę i tło opowieści…

– Tak, chyba tylko o to chodzi. Uważam, że jest ona zupełnie inna (śmiech). Gdybyśmy mieli zrobić taką cezurkę, żeby sprawdzić, jak wygląda życie byłych piłkarzy okazałoby się, że podobny życiorys ma większość ludzi, którzy kiedyś grali w piłkę (nawet na wysokim poziomie). Jedni mówią o tym otwarcie, a inni ukrywają. Radek miał odwagę cywilną, żeby o swoich problemach opowiedzieć.

Rozmawiał Krzysztof Baranowski