Erhard Loretan. Ryczące ośmiotysięczniki Fragment

Erhard Loretan. Ryczące ośmiotysięczniki

Erhard Loretan. Ryczące ośmiotysięczniki Fragment

Wylatując do Rawalpindi w Pakistanie 23 kwietnia 1983 roku, nie wiem jeszcze, jakie niebezpieczeństwo mi zagraża, wiem natomiast, że ledwo zdołałem uniknąć marskości wątroby.

Żeby sfinansować tę ekspedycję ku krańcom lodowca Baltoro, przez wiele tygodni sprzedawaliśmy skrzynki wina wszystkim tym, którzy kochają góry i wino – a w naszym regionie nie brakuje takich osób. Jean-Claude Sonnenwyl, Pierre Morand (zwany Pommelem), Gérard Spicher (zwany Minetem) i ja dostarczaliśmy wino do domów, a zasady dobrego wychowania zmuszały nas do przyjmowania zaproszeń nabywców, często naszych znajomych, z którymi ucinaliśmy sobie długie pogawędki i wspólnie gasiliśmy pragnienie. Robiliśmy to tak często i z taką intensywnością, że wytaczaliśmy się z ich domów kompletnie pijani. Ostatecznie niewiele brakowało, by próbę zdobycia szczytów Broad Peak (8051 m n.p.m.), Hidden Peak, czyli Gaszerbrum I (8080 m n.p.m.), oraz Gaszerbrum II (8034 m n.p.m.) podjęła radosna gromada pijaków. Na Nanga Parbat zrozumiałem, że mój organizm dobrze znosi bardzo duże wysokości. To ogromny atut w przypadku osoby marzącej o ośmiotysięcznikach, w alpinizmie nie brakuje bowiem utalentowanych wspinaczy, dla których bariera 7500 metrów okazała się nie do pokonania. Sądzę, że wynika to z pewnych predyspozycji fizjologicznych, przeciw którym nie warto się buntować. Albo dobrze się znosi wysokość, albo nie. Tuż po powrocie z Nanga Parbat wystąpiłem o zgodę na wspinaczkę na Hidden Peak, nazywany też Gaszerbrumem I (GI). W ekspedycji mieli uczestniczyć Jean-Claude Sonnenwyl, dwudziestopięcioletni leśniczy z Fryburga, również dwudziestopięcioletni Pierre Morand oraz dwudziestosiedmioletni producent powozów Gérard Spicher. Podczas przygotowań odebrałem telefon od Stefana Wörnera, szefa ekspedycji na Nanga Parbat, który powiedział: „Mam pozwolenie na Gaszerbrum II, a ty na Hidden Peak. Może wystąpimy jeszcze o zgodę na Broad Peak?”. W minionym roku wielki Reinhold Messner wspinał się kolejno na GII i Broad Peak. Kusiło nas uzupełnienie ekspedycji o trzeci ośmiotysięcznik. W tamtym okresie w Pakistanie obowiązywały zdecydowanie mniej restrykcyjne zasady niż obecnie i udało nam się zdobyć trzecie pozwolenie. Na Nanga Parbat jako jedyny przybysz z Romandii (Welsch – landu) zostałem żywym symbolem wielokulturowej Szwajcarii sławionej w podręcznikach do historii. Na Baltoro stałem się pomostem między dwiema grupami językowymi: w ekspedycji uczestniczyło pięciu Szwajcarów niemieckojęzycznych i czterech francuskojęzycznych. Ta wyprawa idealnie oddawała charakter Szwajcarów: jedni nie lubią tego, co lubią ci drudzy – ani potraw, ani muzyki – ale są w stanie się dogadać właśnie dlatego, że nie rozumieją się nawzajem i podchodzą do siebie z zaciekawieniem właściwym etnologom. Oto tajemnica trwającej w pokoju już od siedmiu stuleci helweckiej układanki. W środę 4 maja ruszamy do Skardu przez łączącą Pakistan z Chinami Karakorum Highway. To droga, którą człowiek siłą wyrwał górom i która te góry drażni. Karakorum marzy tylko o tym, by wypchnąć ją do wód Indusu, co zresztą czasem się udaje. Kierowcy pokonujący Szosę Karakorumską to prawdziwi męczennicy sportu samochodowego: na tym torze konsekwentnie pomijanym w kronikach sportowych codziennie dokonują nie lada wyczynów. Czasem zawodzi ich droga, czasem zdradza mechanika – i wpadają we wzburzony nurt rzeki. W sobotę 7 maja nasza ekspedycja przyjmuje postać, której nie powstydziłby się książę Abruzzów: 145 tragarzy niesie 3600 kilogramów sprzętu, sunąc wzdłuż rzeki Braldu aż do Concordii. Potrzebujemy dwunastu dni marszu, żeby dotrzeć z Dassu do bazy. To podejście jest już przygodą samą w sobie. Nastroje rzek gwałtownie się zmieniają, brody są kapryśne, mosty utrzymują się tylko z przyzwyczajenia, a 58 kilometrów lodowca Baltoro też skrywa kilka pułapek. Minet, którego porwał nurt, uratował się tylko dzięki temu, że chwycił się belki. Pommel prawie wyciągnął kopyta, schodząc z moreny. Nie przypadkiem jednak to podejście stało się popularnym trekiem – posuwamy się naprzód między dwoma rzędami wspaniałych gór, Trango Towers, Muztagh Tower, Maszerbrumem… Droga wiodąca do Concordii zapiera dech w piersiach. Piechura otaczają nagle najwyższe szczyty na świecie: w oddali rysuje się K2, majaczy grupa Gaszerbrumów, Broad Peak… To jedno z tych miejsc, w których Ziemia pozwala wybrzmieć całej swojej potędze. W środę 18 maja docieramy do położonej na wysokości 5300 metrów bazy znajdującej się w miejscu, w którym łączą się lodowiec Abruzzi i lodowiec południowy Gaszerbrumu. Przez siedemnaście dni góra będzie się starała przerywać nasze karciane partyjki. Podejmujemy sześć prób zmagazynowania sprzętu na Gaszerbrumie II, ale śnieg pada niemal nieprzerwanie i zagrożenie lawinowe rośnie. W trakcie jednej z tych prób, podczas zejścia do bazy, Marcel Rüedi znika nagle w szczelinie. Fredy’ego Grafa i Marcela dzieli 10 metrów, lina napina się i ściąga Fredy’ego do szczeliny. Jean-Claude, Pommel i ja nie mamy szans do nich doskoczyć. Po wyciągnięciu ich ze szczeliny schodzimy do bazy. Jest 23 maja i zdajemy sobie sprawę, że jutro nie rozpoczniemy ataku szczytowego.

Odkrywam uroki bezczynności i z radością się w niej zatapiam. „To niesamowite, siedzieć nagle samemu w namiocie i nic nie robić”, piszę w dzienniku wyprawy. Człowiek jest niepoprawnym le – niem i właśnie się o tym przekonałem. Mijają kolejne dni, a grubość pokrywy śnieżnej wzrasta, podobnie jak napięcie w naszej grupie. Kiedy nadchodzi pora ustalenia składów, zostaję wybrany do pierwszej drużyny. Pochlebia mi to, ale trzej pozostali Szwajcarzy z Romandii patrzą na mnie jak na zdrajcę sprawy francuskojęzycznej. Jestem Judaszem, którego jedenastu apostołów kamienuje w Wielki Piątek. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że niezgoda karmi się uciążliwym sąsiedztwem i że dwudziestoletnie przyjaźnie nie wytrzymują czasem dwóch dni odgórnie narzuconej bliskości. „Wydaje mi się, że będziemy mogli dyskutować jak równy z równym, dopiero kiedy wszyscy wejdą na wysokość 8000 metrów bez tlenu”, piszę w dzienniku we wtorek 31 maja. I bum! Kolejnych dziesięć dni spędzamy w bazie. Z początku karmimy się jeszcze nadzieją, ale stopniowo przestajemy się łudzić i przygotowujemy się na rozczarowanie. Rzadkie przejaśnienia szybko przestają poprawiać nasze morale, które pikuje w rytmie kolejnych lawin. W końcu w niedzielę 12 czerwca niemieckojęzyczna część naszej drużyny wykorzystuje chwilowe uspokojenie wiatru i zwija żagle. Ruszają w kierunku GII, a my przygotowujemy się do walki. Biorę kąpiel w płynnym lodzie pobliskiego strumienia, robię pra -nie. Wieczorem próbuję zasnąć, nieustannie wracając w myślach do pytania: czy okienko pogodowe utrzyma się przez kolejnych sześć dni? O 1:45 budzę się i sprawdzam altimetr: zanotował spadek i wskazuje teraz stałą wartość. Ogłaszam pobudkę. Około 3:30 wyruszamy z bazy. Temperatura nie jest tak niska, jak sądziliśmy, posuwamy się naprzód w dobrym tempie. O siódmej docieramy do obozu I położonego na wysokości ok. 6000 metrów. Ponad nami Stefan Wörner i grupa prowadząca walczą z filarem GII. Wyda – je się, że zajmują się poręczowaniem – choć kiedy mówię „oni”, mam na myśli przede wszystkim Marcela Rüediego, który wykonuje 90 procent pracy. Koło południa docierają na wysokość 6900 metrów i rozstawiają namioty. Spotykamy Dölfa Fröhlicha, który mówi nam, że postanowił się wycofać. Wiem, że jeśli nie ruszy z nami w górę nazajutrz, może zapomnieć o szczycie. Jego marzenia zostają ostatecznie pogrzebane 13 czerwca. W namiocie, na środku tego lodowego świata, panuje niesamowicie wysoka temperatura – Pierre i ja siedzimy w slipach. 14 czerwca opuszczam obóz o 2:30. Jest ciemna noc. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że powinienem był wziąć latarkę. W ciemnej nocy latarka zazwyczaj się przydaje. Udaje mi się jednak odnaleźć po omacku ślad. Czuję, że jestem w formie. O piątej rano docieram do obozu II. Marcel Rüedi i Fredy Graf przygotowują się do wyjścia. Przekazuję jednym leki, a drugim papierosy, o które prosili. Wkładam raki, pozbywam się namiotu z plecaka, żeby nieco ograniczyć ciężar, a następnie ruszam dalej. Odnajduję przejście w płaszczyźnie seraka. Śnieg nie ma tu ani konsystencji pudru, ani kartonu, więc grzęznę w nim po kolana. W momencie gdy docieram na szczyt seraka, robię sobie krótką przerwę. Wyciągam manierkę, a po chwili, jakby chcąc dowieść, że nie boję się wysiłku, ciskam ją w dół. Zatrzymuje się na brzegu kotła 50 metrów niżej. Kiedy zamierzamy zdobyć ośmiotysięcznik, nie powinna nas pokonać odległość wynosząca 50 metrów – dlatego schodzę po butelkę i z satysfakcją wspinam się z powrotem na górę. Dołączają do mnie Fredy i Marcel. Z miejsca, w którym jestem, widzę obóz II, a trzech Romandów daje mi do zrozumienia, że tego dnia nie wejdą już wyżej. Żałuję, bo im więcej górników w kopalni, tym lepiej. Poręczowanie to zadanie żmudne i wyczerpujące, dzielimy się nim z Marcelem. Brniemy tak aż do ramienia, przy którym Messner założył w ubiegłym roku swój ostatni obóz. Wciąż prowadzę i mam już dość. Po chwili znajduję namiot i czekan należące do dwóch Austriaków, którzy nigdy nie zeszli z GII. Zapewne leżą gdzieś w pobliżu szczytu, skriogenizowani, jak ma – wia się w powieściach science fiction. Jest południe, postanawiamy iść dalej. Im dłużej przedzieramy się przez te ruchome piaski, tym większy ogarnia nas gniew.




Ponieważ nie możemy wyładować go na otoczeniu, skupiamy się na trzech osobach, które suną za nami: Stefanie Wörnerze, Fredym Grafie i Alfredzie Meyerze, którzy nie zaporęczowali jeszcze ani jednego metra! Mijamy filar i zdajemy sobie sprawę, że musimy iść dalej, żeby znaleźć miejsce na założenie obozu. Ostatecz – nie zatrzymujemy się na wysokości około 7400 metrów. Jest siedemnasta, a ja mam w nogach ponad czternaście godzin marszu. Czuję zmęczenie, ale mniejsze niż pozostali, którzy bez sił padają na śnieg. W efekcie zostaję wyznaczony na ochotnika, który otrzymuje zadanie założenia biwaku. Zjadam odrobinę słoniny i piernika, piję niewiele. Bliskość szczytu tłumi wszystkie moje potrzeby fizjologiczne. W tym odrętwieniu zadaję sobie kilka pytań. Jestem zmęczony po półtorakilometrowym podejściu, w dodatku od początku ekspedycji nie spałem na wysokości powyżej 6000 metrów. Zastanawiam się, jak zareaguje mój organizm na noc spędzoną na tej wysokości. 16 czerwca o drugiej rano Stefan gotuje wodę. Wypijam dwa kubki i przygotowuję się do wyjścia. O czwartej wszyscy opuszczamy obóz. Natychmiast uderza w nas mróz. Kurtka brutalnie komunikuje mi, że od tego momentu rozwój wydarzeń ją przerasta, a ja zaczynam odczuwać przenikliwe, kąsające mnie zimno. Mam pod spodniami tylko kalesony i wiem, że to za mało. Po paru metrach Marcel i ja zostawiamy w tyle resztę grupy i znów musimy zająć się wytyczaniem drogi. Uświadamiamy sobie, że pozostali członkowie drużyny w niczym nam nie pomogą. Rozumiem już, dlaczego peleton kolarski nienawidzi tych, którzy ciągną się na kole, tych pasożytów, które bezwstydnie żerują na twoim trudzie. Wreszcie… Trawers prowadzi ku przełęczy położonej na wysokości 7600 metrów. Szukam śladów dwóch zmarłych Austriaków, ale niczego nie znajduję. Szczyt wydaje się bardzo bliski, podłoże jest twarde i zbite, morale wysokie. Ale po 200 metrach wraca grząski śnieg, który napotkaliśmy już wcześniej: stopy zakleszczają się w nim, musimy wyrywać je górze. Około dziesiątej łączę się z Riffatem, naszym sirdarem, i dzielę się z nim prognozami: zapowiadam, że połączę się ponownie o jedenastej, kiedy – mam nadzieję – będziemy już na szczycie. Wspinaczka staje się tak żmudna, że zmieniamy się co 10 metrów. Dopada mnie rwący ból pod łopatką. Tylko tego brakowało! Ostatnie 400 metrów dłuży się w nieskończoność. O dwunastej docieramy na lekkie obniżenie terenu na wysokości 8015 me – trów. Doganiają nas Stefan i dwóch Fredych (Alfred Meyer i Fredy Graf). Są ugotowani. W dole, w okolicy przełęczy, dostrzegam szóstą sylwetkę – to zapewne Jean-Claude Sonnenwyl, który musiał wyczuć, że psuje się pogoda, i postanowił ją wyprzedzić. Waham się, jestem na wysokości 8015 metrów i kusi mnie, żeby zadowolić się tym sukcesem. Po chwili jednak przypominam sobie Vincenta Charrière’a, przyjaciela i towarzysza wypraw, który zaginął w lawi – nie kilka miesięcy temu. Postanawiam rozpocząć ostatnie podejście. Marcel idzie przodem, a ja ruszam za nim, podpierając się kijkiem, co z pewnością wzbudziłoby dezaprobatę przewodników wysokogórskich starej daty. Docieramy na szczyt. Oblekają nas chmury, a pogoda wyraźnie się psuje. Kładę na ziemi nieśmiertelnik Vincenta, na którym wyryte są jego imię i nazwisko. Robię kilka zdjęć. Na jednym z nich Marcel Rüedi realizuje swoją fantazję i unosi w górę wielkie zdjęcie Nastassji Kinski, która marzyła podobno o zdobyciu ośmiotysięcznika. Ostatecznie wszyscy trzej docieramy na szczyt, a następnie ruszamy w dół. Schodzę po grani, kiedy nagle czuję, że coś puszcza pod moją stopą. Ustępuje pode mną nawis śnieżny, ale na szczęście ciężar ciała mam akurat na drugiej stopie, więc nie tracę gruntu pod nogami i pozwalam, by nawis pomknął w dół samotnie, beze mnie. Mijamy Jeana-Claude’a Sonnenwyla. Mówię, że zaczekam na niego trochę niżej. Około 15:30 dogania mnie zataczająca się sylwetka. To wracający ze szczytu Jean-Claude. W ciągu ośmiu godzin pokonał deniwelację liczącą 1500 metrów! Przyglądam mu się uważnie, okazuje się, że wymiotował. Około 16:30 docieramy do obozu III, gdzie spotykamy się z resztą ekipy. Pommel i Minet planują atak szczytowy na jutro. Jesteśmy zmęczeni, ale postanawiamy z Marcelem kontynuować zejście. Zmuszamy Jeana-Claude’a, żeby szedł z nami – obawiam się, że kolejna noc na wysokościach mogłaby go przerosnąć. O 19:30 docieramy do obozu II. Stają mi przed oczami wycieńczeni towarzysze z obozu III i uświadamiam sobie, że wszyscy powinni zejść niżej. Problem polega jednak na tym, że większość z nich fizycznie po prostu nie jest w stanie tego zrobić… Zajmuję dunlopa w pojedynkę, Marcel i Jean-Claude dzielą drugi namiot. Niczego nie jem, niczego nie piję. Pali mnie przełyk, nie mogę spać. Biorę lemocin na gardło i pół rohypnolu na sen. Nazajutrz Pierre i Minet informują mnie przez radio, że nie wiedzą, czy schodzić, i że zamierzają jeszcze trochę odczekać, a następnie atakować szczyt. O 8:30 ruszamy w kierunku obozu I. O dziesiątej nowy komunikat radiowy. Dowiaduję się, że wszyscy jednak schodzą. Czuję ulgę, bo nisko zawieszone chmury napierają na Gaszerbrum II jak opadająca pokrywka. Coraz częściej osuwa się śnieg. Idę przodem i biorę na siebie kopanie, jednocześnie na nowo poznając znaczenie słowa „głód”. Marzy mi się dal, miej – scowa potrawka z soczewicy. O 14:30 docieramy do bazy. Uczucia, którego doświadcza się w takiej chwili, nie sposób wyrazić słowami. Oddałbym wszystko za tę minutę po powrocie, kiedy na nowo staję się istotą społeczną, kiedy zapominam o tej suchości w gardle, która jest po prostu smakiem niebezpieczeństwa. O szesnastej radio przenosi nas 2000 metrów wyżej, w oko cyklonu: z osłupieniem przyjmujemy wiadomość, że reszta ekipy zamierza spędzić noc na wysokości 7100 metrów, w szalonym miejscu, gdzie nieustannie osuwa się śnieg. Niepokoję się. Fale przenoszą mój nerwowy głos, ale powietrze rozprasza mój gniew. Zaklinam ich: „Spróbujcie przynajmniej zejść do obozu II!”. Po chwili dodaję ostrzeżenie: „W przeciwnym razie dojdzie do nieszczęścia!”. Chwytam za radio, które w tej chwili przypomina mi raczej niedziałający pilot, a oni przygotowują się do spędzenia nocy tam w górze. Pozostaje mi tylko się modlić, żeby lawiny ustały. Jest 7:02, a moje serce od dwóch minut wali jak oszalałe. Mieli – śmy się połączyć przez radio o siódmej rano. Dwie minuty wystarczą, by wyobraźnia zaczęła tworzyć własne scenariusze. Po chwili głos Pierre’a uspokaja tę gonitwę ponurych myśli. Czuję ulgę, choć niepokój nie ustępuje – nasi towarzysze mają za sobą ciężką noc i,cytuję: „Fryce są ludzkimi wrakami” („Fryce” to odrobinę pejoratywne określenie, którym opisujemy swoich niemieckojęzycznych rodaków, kiedy zapominamy o siedmiuset latach pokojowego współistnienia). Około jedenastej są już w obozie II. Dowiaduję się, że lekarz ma sczerniałe palce, co oznacza odmrożenia trzeciego stopnia. Radzę Pierre’owi, żeby asekurował zejście, nawet jeśli zajmie mu to cały dzień. O 18:30 Pierre informuje, że dotarli do obozu I. O 19:30 kolejne połączenie przez radio, kolejny rozmówca. To Stefan Wörner, który przemawia niefrasobliwym tonem i zadziera nosa. Powinien jednak pamiętać, że gdyby nie Pommel i Minet, rozpoczynaliby już długi proces hibernacji, w wyniku którego do doliny zeszliby dopiero za kilkadziesiąt tysięcy lat, w postaci małych, zamarzniętych łódeczek! Sobota 18 czerwca. O siedemnastej, po siedmiu dniach spędzonych w górach, nadchodzą wreszcie ocalali z GII. Pierre dociera do bazy jako pierwszy, pędzi do namiotu i nerwowo relacjonuje wydarzenia ostatnich dni. Nigdy czegoś takiego nie widział; mówi, że to cud, że nikt nie zginął podczas tego zejścia. Lekarz Alfred Meyer puścił linę na filarze, ale Pierre zdołał go złapać za nogę! Na tym etapie opowieści moich uszu dobiegają głosy z sąsiednich namiotów. Rozpoczyna się koncert przechwałek. Ludzi można podzielić na dwie nierówne grupy – gadatliwych i odważnych. Pozostali badają tymczasem altimetr, jakby usiłowali wywróżyć przyszłość z wnętrzności kurczaka. Jest wtorek 21 czerwca, przesilenie letnie, a my zamierzamy zaatakować Hidden Peak albo GI (8080 m n.p.m.). Maszerujemy z Marcelem Rüedim od pół godziny, kiedy słyszymy wołanie. Nie muszę się odwracać, żeby domyślić się treści komunikatu: Jean-Claude, Pierre i Minet rezygnują. Oto drobne zadanie matematyczne: pięciu alpinistów wyrusza w kierunku szczytu przez głęboką warstwę śniegu; po trzydziestu minutach trzech z nich rezygnuje. Oblicz, ilu alpinistów podejmie atak szczytowy. U stóp ostrego wzniesienia odsuwam się, żeby przepuścić Marce – la. Bogowie mu sprzyjają: potężna lawina musiała niedawno oczyścić to miejsce, bo pozostała tylko solidna, twarda ściana, w którą wbijamy się jak w linoleum. O 14:30 docieramy do obozu I na wysokości 6500 metrów. Dalszy ciąg tej drogi nie wydaje się już taki oczywisty. Kuluar nie nadaje się do przejścia, droga Sturma zanika gdzieś przy filarze, a droga Messnera jest niebieska od lodu. O osiemnastej wysyłamy komunikat przez radio, ale pozostaje on bez odpowiedzi. Nic nie słyszymy, więc porzucamy ten zbędny kilogram. Nazajutrz zmagamy się ze zboczami, które określam jako „cy – korne”. W naszym żargonie oznacza to, że napędzają stracha, cy – kora, pietra – krótko mówiąc, są przerażające! Znajdujemy za – mocowaną, uszkodzoną linę. Czy jest bardziej zamocowana, czy bardziej uszkodzona? Podejmujemy ryzyko, podciągamy się na niej…


Wytrzymuje. Po wspinaczce po skalistej grani wpadamy na strome zbocze pokryte sztywnym śniegiem. Odważam się na nie wejść, ale po 50 metrach grzęznę w kopnym śniegu. Nie posuwam się dalej, skręcam w stronę skał, które ciągną się wzdłuż krawędzi zbocza. Znajduję na nich kilka punktów podparcia. Myślę przede wszystkim o linie, która nas łączy: nie mamy haków, więc asekuracja pozostaje czysto symboliczna. Wypinam się, usiłując jednocześnie asekurować Marcela. Najwyraźniej napięcie pobudza umysł, bo nie mogę przestać sobie wyobrażać następującego scenariusza: zbocze się załamuje, a Marcel zostaje porwany wraz z nim. Czy bez całego sprzętu, który na długiej linie poleci w dół razem z Marcelem, zdołam przetrwać samotnie na ścianie w Karakorum? Nie, oczywiście, że nie. Gdyby zatem podłoże się pod nim zarwało, powinienem się modlić, żeby zatrzymał się 600 metrów niżej, u stóp kuluaru, cały i zdrowy… Na szczęście przybycie Marcela przerywa ten życzliwy monolog. Marcel rusza przodem, ja jestem drugi na linie. Mój towarzysz woli śnieg od skały, w związku z czym pokonanie 40 metrów zajmuje mu godzinę. Po drugiej stronie, na ścianie południowo – -zachodniej, para Kurtyka-Kukuczka, którą spotykaliśmy w minionych dniach, znajduje się już na tej samej wysokości co my – a przecież wyruszyli dwie godziny później! Dostrzegam na przełęczy trzech Romandów. „Nie są wpięci w linę, szaleńcy!”, myślę To podniebna wersja słów o belce w oku 9 , bo woltyżerka, którą sami uprawiamy na tych niestabilnych zboczach, też nie najlepiej świadczy o naszym zdrowiu psychicznym. Marcel woła, że znalazł dobre stanowisko asekuracyjne. Mam okazję się tym nacieszyć, podczas gdy oczyszcza skałę ze śniegu, a następnie widzę, jak owo „dobre stanowisko” spada w dół. Dołączam do Marcela i posuwamy się dalej. Potykam się na płytach pokrytych 30-centymetrową warstwą śniegu. Dwukrotnie grozi mi odpadnięcie. Krzyczę, mówię o wycofie, głośno wyrażam bezradność. Ruszam w linii prostej i udaje się, ledwo, ledwo – ale się udaje! Jeszcze 100 metrów kopnego śniegu, a następnie rozbijamy obóz. Znajdujemy się prawdopodobnie na wysokości 7100 metrów, obok pozostałości niemieckiej ekspedycji. Idziemy spać kołysani przez wichurę. Czwartek 23 czerwca. Nasz namiot zaczyna przypominać spinaker nadymający się na maszcie Gaszerbrumu I. O piątej rano rozpoczynamy atak szczytowy. Droga jest długa, a śnieg głęboki. Słońce wita nas na wysokości około 7300 metrów, przy biwaku Messnera. Mijam Marcela i zostawiam go w tyle – musi zjeść baton energetyczny. Około dziesiątej zatrzymuję się, żeby coś przegryźć i zaczekać na towarzysza. Zadowalam się kubkiem wody, a następnie ruszamy dalej. Jesteśmy zgodni co do tego, że za dwie godziny dotrzemy na szczyt. Posuwamy się w górę, on po ośnieżonych zboczach, ja po skałach. W końcu docieram do grani szczytowej, której strzeże nawis śnieżny. Wiem, że kiedy go minę, od szczytu będzie mnie dzieliło 50 metrów. Patrzę w lewo, patrzę w prawo, kręcę głową jak sowa, która boi się światła. Wołam do Marcela, że bez czeka – na nie dotrzemy do mety. Nie chcę rezygnować, skoro jestem tak blisko celu. W akcie rozpaczy próbuję iść prawą stroną, stromym i twardym zboczem. Uff! Wychodzę na grań, a szczyt oddalony jest już tylko o parę minut. O 13:30 staję na szczycie Hidden Peak (Gaszerbrumu I), czyli ukrytego szczytu. By być szczęśliwi, żyjmy w ukryciu! Robię zakupy na wysokości 8080 m n.p.m.: znajduję czekan Simonda, karabinek oraz hak. Między dwiema sesjami fotograficznymi zaczynam się niepokoić o Marcela. Kiedy się pod – noszę, zrzucam niechcący swój aparat Rollei. Pozostaje mi patrzeć bezradnie, jak leci w dół! Wiem, że nie należy wymawiać imienia Boga, bo to bluźnierstwo, ale nie mogę się powstrzymać. O 14:30 Marcel dołącza do mnie na szczycie. Zostały mu dwa zdjęcia, jedno dla niego, drugie dla mnie. Zaczynamy schodzić. O 16:30 docieram do obozu. Są tu również Pommel, Jean – -Claude i Minet, którzy dotarli przed chwilą. Nie mają namiotu, więc śpią pod gołym niebem. Wykopują sobie w śniegu przytulne, miękkie kokony. O 17:30 dołącza do nas Marcel Rüedi. Jemy w pięciu w ciasnym namiocie Dunlopa przewidzianym na dwie osoby. Na zewnątrz szaleje burza. Po obfitym posiłku Pommel życzy nam dobrej nocy i idzie do swojej wygodnej nory. Po kilku minutach jest już z powrotem: prawie się dusi! I pomyśleć, że każdy pies północy, od alaskana malamuta po husky syberyjskiego, dzięki gęstej sierści może znieść noce, gdy temperatura spada poniżej -50°C, przy wietrze o prędkości 100 kilometrów na godzinę! Alpinista nie jest jednak psem północy, co oznacza, że spędzimy noc w pięciu, w namiocie przewidzianym na dwie osoby. Noc jest koszmarna, choć słowo „koszmarny” sugerowałoby sen – a tego nie udaje nam się zaznać. Nazajutrz o piątej rano Jean-Claude i Pommel sprzątają podłogę namiotu, a my mamy dodatkową godzinę snu. Minet nie rusza w górę – postanowił zejść razem z nami. Odkrywam, że drużyna wspinająca się po nas usunęła linę zamontowaną na skalistym przejściu. Zaczynam zatem schodzić po tej upiornej grani (okre – ślenie „cykornej” również by tu pasowało). O dziewiątej docieram do przełęczy: dwie i pół godziny zejścia kontrastują z dwunastoma godzinami wspinaczki! Około 10:30 rozpoczynamy zejście po pełnym szczelin zboczu. Minet zgubił linę, musimy zatem posuwać się naprzód, ostrożnie obmacując podłoże. W takich przypadkach najlżejszy idzie przodem. W takich przypadkach to ja, z moimi 58 kilogramami, zwykle idę przodem. Przesuwam się bez większych problemów, omijając niewidoczne szczeliny. Docieramy do obozu I o 11:45, a następnie kierujemy się do bazy. Pierre i Jean-Claude zdobywają szczyt Hidden Peak (Gaszerbrum I) 24 czerwca. Dwa ośmiotysięczniki w ciągu ośmiu dni. Trzeci spośród czterech ośmiotysięczników z grupy lodowca Baltoro, Broad Peak (8051 m n.p.m.), wymaga, byśmy przenieśli bazę. Zakładamy skromny obóz na wysokości około 4900 metrów, po zachodniej stronie góry. Zamierzam wspiąć się bezpośrednio do obozu III – wiem, że jest wyposażony w namioty – co ozna – cza deniwelację rzędu 2200 metrów w ciągu jednego dnia. Marcel Rüedi uważa, że powinniśmy zabrać ze sobą namiot. Przeciwstawiam się na tyle łagodnie, że ostatecznie przekonuje mnie, żebym niósł nie tylko namiot, ale też towarzyszącą mu kuchenkę. W tej historii staję się zatem jednocześnie mułem i gołębiem. 29 czerwca ruszam w górę na rekonesans. Wślizguję się do labiryntu lodowca. Jestem prawie na miejscu, muszę już tylko pokonać mały kuluar. Pozostawiam go za sobą i posuwam się dalej po miękkim śniegu. Nagle skorupa ustępuje i obiema nogami wpadam do wody: okazuje się, że śnieg skrywał strumień. Sonduję kijkiem i uświadamiam sobie, że nie mam dna! Serce wali mi coraz szybciej, w myślach oceniam sytuację: mam obie nogi w wodzie i obie ręce oparte na śniegu. Jeżeli skorupa puści, będzie po mnie, a do Indusu wpadnie dodatkowy szlam. Zamierzam wzywać pomocy, ale muszę oszczędzać oddech, jeśli mam się stąd wydostać. Czołgając się, docieram do brzegu. Mam nogi mokre do kolan. To doprawdy idealny punkt wyjścia, kiedy zamierza się zdobyć jeden z czternastu najwyższych szczytów na planecie. Gdybym miał ocenić jakość drogi na podstawie poziomu wilgotności nóg, uznałbym oczywiście, że Fredy Graf i Marcel Rüedi znaleźli lepszą trasę ode mnie. O pierwszej w nocy spotykamy się i ruszamy dalej we trzech. Graf przyjmuje taktykę balonu, który zrzuca balast, kiedy chce nabrać wysokości – w obozie II porzuca kuchenkę. Jego plecak jest od tego momentu jedynie ozdobą. Przed rozpoczęciem ataku szczytowego, niedaleko obozu III, spotykamy Douga Scotta. Karakorum stało się w tym roku ostatnim salonem, w którym rozprawia się o alpinizmie. Najpierw spotkaliśmy Wojtka Kurtykę i Jerzego Kukuczkę na Hidden Peak – Gaszerbrum I, teraz pojawia się Scott. Nie wykluczam, że lada chwila zza jakiegoś nawisu wyskoczy Messner. Wiatr przykrył ślady. Razem z Marcelem zabieramy się za oczyszczanie przejścia. Koło południa docieramy do znajdującego się na wysokości 7100 metrów obozu III. Duży brzuch zwiastuje przybycie Dona Whillansa, legendy alpinizmu, a towarzyszy mu tragarz. Wkrótce z obozu IV schodzi też Australijczyk, od którego dowiadujemy się, że lekarz ich ekspedycji zginął tego dnia o piątej rano. W górach kemping polega na tym, że w namiotach tłoczy się więcej osób, niż przewidziano miejsc. Gdzież byłaby cała przyjemność, gdyby łokieć sąsiada nie wbijał wam się w bok, gdyby nos nie przyklejał się do płótna, a płótno do nozdrzy? Gnieździmy się więc we trzech w dwuosobowym dunlopie. Wkrótce jednak, na szczęście, do obozu docierają Stefan Wörner i Dölf Fröhlich, a pan Graf spontanicznie przyjmuje naszą propozycję i przenosi się do nich. W nocy szaleje burza. Od czasu do czasu wychodzę ze śpiwora, żeby oczyścić namiot ze śniegu, a w przypływie rycerskości odśnieżam też namiot dwóch nocujących w obozie Polek – Anny Czerwińskiej i Krystyny Palmowskiej, doskonałych himalaistek, które towarzyszyły Wandzie Rutkiewicz podczas zimowego wejścia na północną ścianę Matterhornu w 1978 roku. Kiedy z powrotem wsuwam się do ciepłego śpiwora, mam chwilę, żeby zastanowić się, czy tych piętnaście dni nadmiernie mnie nie wyczerpało, czy nie obciążam organizmu ponad miarę. Wszystko wskazuje jednak na to, że forma mi dopisuje: piję, czuję głód, jem, mam za sobą 2200 metrów wspinaczki. Pozwalam sobie wówczas na chwilę euforii: ju – tro, jeśli nic nie stanie mi na przeszkodzie, zdobędę szczyt. Czwartek 30 czerwca. Kuchenka, herbata, ubieranie się… Rutyna dociera nawet na te niezamieszkane wysokości. Około 4:30 Marcel i ja opuszczamy obóz. Tak jak przewidywałem, zmęczony po ostatnim etapie Dölf nie idzie. Graf i Wörner ruszają za nami. Z początku idzie mi opornie, czuję zmęczenie. Stopniowo jednak maszyna ludzka budzi się do działania, a moja forma się poprawia. Idę sam, na przedzie. Omijam kolejne przeszkody, żleby, seraki za – poręczowane przez poprzednie ekspedycje. Broad Peak jest górą równie ulotną co szczęście, które ci umyka, gdy sądzisz, że je po – chwyciłeś. Długa grań ciągnąca się pod niebo pokryta jest ślada – mi raków, a ja kroczę po tych śladach. O 11:30 docieram na szczyt swojego trzeciego ośmiotysięcznika – trzeciego, który zdobyłem w ciągu dokładnie piętnastu dni. Zejście przypomina trochę spada – nie. Wydaje mi się, że mijam po drodze Marcela, któremu brakuje do szczytu około godziny. Spotykam też Wörnera i Grafa, obie Polki… O 18:30 jestem w bazie. Jean-Claude Sonnenwyl i Pierre Mo – rand na szczyt Broad Peaku docierają 2 lipca. Marcel Rüedi, Jean – -Claude i ja zdobyliśmy zatem po trzy ośmiotysięczniki. Co ciekawe, choć Broad Peak stanowił dla mnie spełnienie marzeń, moje szczęście przyćmiewał potężny cień K2… Z rozpędu zapragnąłem nagle – ośmielę się rzec – zaliczyć i ten szczyt. Z rozpędu liczącego 4000 metrów! Czyż nigdy nie zaznam spełnienia? Nie, nigdy go nie zaznam, ponieważ człowiek jest zwierzęciem nienasyconym. Arabowie mawiają, że „tylko pył grobowca wypełnia oczy człowieka”. Dodałbym do tego, że z ośmiotysięcznikami jest jak z orzeszkami: lepiej się do nich nie zabierać…